Ciągle wyczuwał nikły smród śmieciowiska w odzieży i włosach. Postanowił pójść do łaźni.
W łaźni zdenerwowała go mina łaziebnika, patrzącego na jego wiedźmiński medalion, na miecz położony na brzegu kadzi. Zdenerwował go fakt, że łaziebnik nie zaproponował mu dziewki. Nie miał zamiaru korzystać z dziewki, ale w łaźniach wszystkim je proponowano, złościł go więc uczyniony dla niego wyjątek.
Gdy wyszedł, ostro zalatując szarym mydłem, jego humor nie uległ poprawie, a Aedd Gynvael nie wypiękniało ani trochę. Wciąż nie było tu nic, co mogłoby się podobać. Nie podobały się wiedźminowi kupy wolnego nawozu zalegające uliczki. Nie podobali mu się żebracy kucający pod murem świątyni. Nie podobał mu się koślawy napis na murze, głoszący: ELFY DO REZERWATU!
Do zamku nie wpuszczono go, odesłano za starostą do gildii kupieckiej. Zdenerwowało go to. Zdenerwowało go też, gdy starszy cechu, elf, kazał mu szukać starosty na rynku, patrząc przy tym na niego z pogardą i wyższością dziwną u kogoś, kogo zaraz mają zapędzić do rezerwatu.
Na rynku kłębiło się od ludzi, pełno tu było straganów, wozów, koni, wołów i much. Na podwyższeniu stał pręgierz z delikwentem, obrzucanym przez gawiedź błotem i łajnem. Delikwent z podziwu godnym opanowaniem plugawię lżył swoich dręczycieli, niespecjalnie podnosząc głos.
Dla Geralta, posiadającego niezłe obycie, cel przebywania starosty wśród tego rejwachu był całkowicie jasny. Przyjezdni kupcy z karawan mieli łapówki wkalkulowane w ceny, musieli zatem komuś te łapówki wręczyć. Starosta, także świadom zwyczaju, zjawił się, by kupcy nie musieli się fatygować.
Miejsce, gdzie urzędował, znaczył brudnobłękitny baldachim, rozpięty na tyczkach. Stał tam stół oblężony przez rozjazgotanych interesantów. Za stołem siedział starosta Herbolth, demonstrując wszem i wobec lekceważenie i pogardę, malujące się na wyblakłej twarzy.
— Hej! A ty dokąd?
Geralt powoli odwrócił głowę. I momentalnie zgłuszył w sobie złość, opanował zdenerwowanie, zziębił się w twardy, zimny okruch lodu. Nie mógł już pozwolić sobie na emocje. Mężczyzna, który zastąpił mu drogę, miał włosy żółtawe jak piórka wilgi i takie same brwi nad bladymi, pustymi oczami. Wąskie dłonie o długich palcach opierał o pas z masywnych, mosiężnych płytek, obciążony mieczem, buzdyganem i dwoma sztyletami.
— Aha — powiedział mężczyzna. - Poznaję cię. Wiedź-min, nieprawdaż? Do Herboltha?
Geralt kiwnął głową, nie przestając obserwować rąk mężczyzny. Wiedział, że ręce tego mężczyzny niebezpiecznie było spuszczać z oczu.
— Słyszałem o tobie, pogromco potworów — rzekł żółto-włosy, obserwując czujnie ręce Geralta. - Chociaż zdaje mi się, żeśmy się nigdy nie spotkali, ty też zapewne o mnie słyszałeś. Jestem Ivo Mirce. Ale wszyscy mówią na mnie Cykada.
Wiedźmin kiwnął głową na znak, że słyszał. Znał też cenę, jaką za głowę Cykady dawano w Wyzimie, Caelf i Vattweir.
Gdyby pytano go o zdanie, powiedziałby, że to za mała cena. Ale nie pytano go.
— Dobra — powiedział Cykada. - Starosta, jak mi wiadomo, czeka na ciebie. Możesz iść. Ale miecz, przyjacielu, zostawisz. Mnie tu, uważasz, płacą za to, żebym pilnował takiego ceremoniału. Nikt z bronią nie ma prawa podejść i do Herboltha. Pojąłeś?
Geralt obojętnie wzruszył ramionami, rozpiął pas, owinąwszy nim pochwę wręczył miecz Cykadzie. Cykada uśmiechnął się kątem ust.
— No proszę — powiedział. - Jak grzecznie, ani słowa protestu. Wiedziałem, że plotki o tobie są przesadzone. Chciałbym, żebyś ty kiedyś poprosił o mój miecz, zobaczyłbyś wówczas moją odpowiedź.
— Hola, Cykada! — zawołał nagle starosta wstając. - Przepuść go! Chodźcie tu żywo, panie Geralcie, witam, witam. Usuńcie się, panowie kupcy, zostawcie nas na chwilę. Wasze interesy muszą ustąpić sprawom o większym znaczeniu dla miasta. Petycje przedstawcie memu sekretarzowi!
Pozorowana wylewność powitania nie zwiodła Geralta. Wiedział, że służyła wyłącznie za element przetargowy. Kupcy dostali czas na przemyślenie, czy łapówki są aby dostatecznie wysokie.
— Założę się, że Cykada usiłował cię sprowokować. - Herbolth niedbałym uniesieniem dłoni odpowiedział na równie niedbały ukłon wiedźmina. - Nie przejmuj się tym. Cykada dobywa broni wyłącznie na rozkaz. Prawda, nie bardzo mu to w smak, ale póki ja mu płacę, musi słuchać, inaczej fora ze dwora, z powrotem na gościniec. Nie przejmuj się nim.
— Po diabła wam ktoś taki jak Cykada, starosto? Aż tak tu niebezpiecznie?
— Bezpiecznie, bo płacę Cykadzie — Herbolth zaśmiał się. - Jego sława sięga daleko i to mi jest na rękę. Widzisz, Aedd Gynvael i inne miasta w dolinie Toiny podlegają namiestnikom z Rakverelina. A namiestnicy ostatnimi czasy zmieniają się co sezon. Nie wiadomo zresztą, po co się zmieniają, bo i tak co drugi to półelf lub ćwierćelf, przeklęta krew i rasa, wszystko, co złe, przez elfów.
Geralt nie dodał, że również przez wozaków, bo żart, choć znany, nie wszystkich śmieszył.
— Każdy nowy namiestnik — ciągnął nabzdyczony Herbolth — zaczyna od usuwania grododzierżców i starostów starego reżymu, by obsadzić na stołkach swoich krewnych i znajomych. Ale po tym, co Cykada zrobił kiedyś wysłannikom pewnego namiestnika, mnie już nikt nie próbuje rugować z posady i jestem sobie najstarszym starostą najstarszego reżymu, nawet już nie pamiętam którego. No, ale my tu gadu-gadu, a żyła opadła, jak zwykła była mawiać moja świętej pamięci pierwsza żona. Przejdźmy do rzeczy. Jakiż to gad zalęgł się na naszym śmietnisku?
— Zeugl.
— W życiu nie słyszałem o czymś takim. Mniemam, już ubity?
— Już ubity.
— Ile ma to kosztować miejską kasę? Siedemdziesiąt?
— Sto.
— No, no, panie wiedźminie! Chybaście się blekotu napili! Sto marek za zabicie byle robaka zadomowionego w kupie gówna?
— Robak czy nie robak, starosto, pożarł ośmioro ludzi, jak sami twierdziliście.
— Ludzi? Dobre sobie! Potworzysko, jak mi doniesiono, zjadło starego Zakorka, który słynął tym, że nigdy nie trzeźwiał, jedną starą babę z podgrodzia i kilkoro dzieci przewoźnika Sulirada, co nieprędko odkryto, bo Sulirad sam nie wie, ile ma dzieci, za szybko je robi, by mógł zliczyć. Też mi ludzie! Osiemdziesiąt.
— Gdybym nie zabił zeugla, wkrótce pożarłby kogoś znaczniejszego. Aptekarza, dajmy na to. I skąd bralibyście wówczas maść na szankry? Sto.
— Sto marek to kupa pieniędzy. Nie wiem, czy dałbym tyle za dziewięciogłową hydrę. Osiemdziesiąt pięć.
— Sto, panie Herbolth. Zważcie, że chociaż nie była to dziewięciogłową hydra, nikt z tutejszych, nie wyłączając słynnego Cykady, nie potrafił jakoś poradzić sobie z zeuglem.
— Bo nikt tutejszy nie zwykł babrać się w łajnie i odpadkach. Moje ostatnie słowo: dziewięćdziesiąt.
— Sto.
— Dziewięćdziesiąt pięć, na demony i diabły!
— Zgoda.
— No — Herbolth uśmiechnął się szeroko. - Załatwione. Zawsze się tak pięknie targujesz, wiedźminie?
— Nie — Geralt się nie uśmiechnął. - Raczej rzadko. Ale chciałem wam zrobić przyjemność, starosto.
— I zrobiłeś, niech cię dżuma — zarechotał Herbolth. - Hej, Przegrzybek! Sam tu! Księgę dawaj i sakwę i odlicz mi tu migiem dziewięćdziesiąt marek.
— Miało być dziewięćdziesiąt pięć.
— A podatek?
Wiedźmin zaklął z cicha. Starosta postawił na kwicie zamaszysty znaczek, potem podłubał w uchu czystym końcem pióra.
— Tuszę, teraz na gnojowisku spokój będzie? Hę, wiedźminie?
— Powinien. Był tylko jeden zeugl. Co prawda, mógł zdążyć się rozmnożyć. Zeugle są dwupłciowe jak ślimaki.
— Co ty mi tu prawisz za bajki? — Herbolth spojrzał na niego zezem. - Do mnożenia trzeba dwojga, znaczy się samca i samicy. Cóż to, czy te zeugle lęgną się niczym pchły albo myszy, ze słomy zgniłej w sienniku? Każdy głupek to przecież wie, że nie ma myszów i myszowych, że wszystkie one jednakie i lęgną się same z siebie i ze słomy zgniłej.
— A ślimaki z liściów mokrych się lęgną — wtrącił sekretarz Przegrzybek, wciąż zajęty układaniem monet w słupki.
— Każdy to wie — zgodził się Geralt uśmiechając pogodnie. - Nie ma ślimaków i ślimakowych. Są tylko liście. A kto sądzi inaczej, jest w błędzie.
— Dosyć — uciął starosta, patrząc na niego podejrzliwie. - Dosyć mi tu o robactwie. Pytałem, czy się nam może na śmieciowisku znów coś ulać, i bądź łaskaw odpowiedzieć, jasno a krótko.
— Za jakiś miesiąc należałoby spenetrować wysypisko, najlepiej z psami. Małe zeugle nie są niebezpieczne.
— A ty byś tego nie mógł zrobić, wiedźminie? Co do zapłaty, dogadamy się.
— Nie. - Geralt odebrał pieniądze z rąk Przegrzybka. - Nie mam zamiaru tkwić w waszym urokliwym mieście nawet przez tydzień, a co dopiero miesiąc.
— Ciekawe rzeczy prawisz — Herbolth uśmiechnął się krzywo, patrząc mu prosto w oczy. - Zaiste, ciekawe. Bo ja myślę, że dłużej tu pobędziesz.
— Złe myślicie, starosto.
— Czyżby? Przyjechałeś tu z tą czarną wróżką, jak jej tam, zapomniałem… Guinever, chyba. "Pod Jesiotrem" z nią na kwaterze stanąłeś. Mówią, że w jednej izbie.
— I co z tego?
— A to, że ona, ilekroć do Aedd Gynvael zawita, to nie wyjeżdża tak prędko. A bywać, to ona u nas już bywała.
Przegrzybek uśmiechnął się szeroko, szczerbate i znacząco. Herbolth nadal patrzył w oczy Geralta, bez uśmiechu. Geralt uśmiechnął się również, najpaskudniej jak umiał.
— Ja tam zresztą nic nie wiem — starosta odwrócił wzrok i powiercił obcasem w ziemi. - I tyle mnie to obchodzi co łajno sobacze. Ale czarodziej Istredd, pomnijcie na to, to u nas ważna osoba. Niezastąpiona dla tego grodu, bezcenna, rzekłbym. Poważanie ma u ludzi, tutejszych i inszych też. My w jego czarodziejstwo nosów nie pchamy ani osobliwie w inne jego sprawy.