— Racja — rzekł Dainty. - Niech on się w coś zmieni, Geralt.
— W kogo? — zagulgotał nagle doppler. - Mogę przybrać postać, której się dokładnie przyjrzę. W którego z was mam się zatem zmienić?
— We mnie nie — powiedział prędko karczmarz.
— Ani we mnie — żachnął się Jaskier. - Zresztą, to byłby żaden kamuflaż. Wszyscy mnie znają, więc widok dwóch Jaskrów przy jednym stole wywołałby większą sensację niż ten tu we własnej postaci.
— Ze mną byłoby podobnie — uśmiechnął się Geralt. -Zostajesz ty, Dainty. I dobrze się składa. Nie obrażaj się, ale sam wiesz, że ludzie z trudem odróżniają jednego niziołka od drugiego.
Kupiec nie zastanawiał się długo.
— Dobra — powiedział. - Niech będzie. Zdejmij mu łańcuch, wiedźminie. No już, zmieniaj się we mnie, rozumna raso.
Doppler po zdjęciu łańcucha roztarł ciastowate łapy, pomacał nos i wytrzeszczył ślepia na niziołka. Obwisła skóra na twarzy ściągnęła się i nabrała kolorów. Nos skurczył się i wciągnął z głuchym mlaśnięciem, na łysym czerepie wyrosły kędzierzawe włosy. Dainty wybałuszył oczy, oberżysta otwarł gębę w niemym podziwie, Jaskier westchnął i jęknął.
Ostatnim, co się zmieniło, był kolor oczu. Dainty Biberveldt Drugi odchrząknął, sięgnął przez stół, chwycił kufel Dainty Biberveldta Pierwszego i chciwie przywarł do niego ustami.
— Być nie może, być nie może — powiedział cicho Jaskier. - Spójrzcie tylko, skopiował wiernie. Nie do odróżnienia. Wszyściuteńko. Tym razem nawet bąble po komarach i plamy na portkach… Właśnie, na portkach! Geralt, tego nie potrafią nawet czarodzieje! Pomacaj, to prawdziwa wełna, to żadna iluzja! Niebywałe! Jak on to robi?
— Tego nie wie nikt — mruknął wiedźmin. - On też nie. Mówiłem, że ma pełną zdolność dowolnego zmieniania struktury materii, ale to zdolność organiczna, instynktowna…
— Ale portki… Z czego zrobił portki? I kamizelkę?
— To jego własna, zaadaptowana skóra. Nie sądzę, żeby on chętnie pozbył się tych spodni. Zresztą, natychmiast utraciłyby cechy wełny…
— Szkoda — wykazał bystrość Dainty. - Bo już zastanawiałem się, czy nie kazać mu zmienić wiaderka materii na wiaderko złota.
Doppler, obecnie wierna kopia niziołka, rozparł się wygodnie i uśmiechnął szeroko, rad widać z faktu, że jest centrum zainteresowania. Siedział w identycznej pozycji jak Dainty i tak samo majtał włochatymi stopami.
— Sporo wiesz o dopplerach, Geralt — rzekł, po czym pociągnął z kufla, zamlaskał i beknął. - Zaiste, sporo.
— Bogowie, głos i maniery też Biberveldta — powiedział Jaskier. - Nie ma któryś czerwonej kitajki? Trzeba go oznaczyć, psiakrew, bo może być bieda.
— Coś ty, Jaskier — obruszył się Dainty Biberveldt Pierwszy. - Chyba mnie z nim nie pomylisz? Na pierwszy… — …rzut oka widać różnice — dokończył Dainty Biberveldt Drugi i ponownie beknął z wdziękiem. - Zaprawdę, żeby się pomylić, trzeba by być głupszym niż kobyla rzyć.
— Nie mówiłem? — szepnął Jaskier w podziwie. - Myśli i gada jak Biberveldt. Nie do odróżnienia…
— Przesada — wydął wargi niziołek. - Gruba przesada.
— Nie — zaprzeczył Geralt. - To nie przesada. Wierz lub nie, ale on jest w tej chwili tobą, Dainty. Niewiadomym sposobem doppler precyzyjnie kopiuje również psychikę ofiary.
— Psy co?
— No, właściwości umysłu, charakter, uczucia, myśli.
Duszę. Co potwierdzałoby to, czemu przeczy większość czarodziejów i wszyscy kapłani. To, że dusza to również materia.
— Bluźnierstwo… — sapnął oberżysta.
— I bzdura — rzekł twardo Dainty Biberveldt. - Nie opowiadaj bajek, wiedźminie. Właściwości umysłu, dobre sobie. Skopiować czyjś nos i portki to jedno, ale rozum to nie w kij pierdział. Zaraz ci to udowodnię. Gdyby ten wszawy doppler skopiował mój kupiecki rozum, to nie sprzedałby koni w Novigradzie, gdzie nie ma na nie zbytu, ale pojechał do Diablego Brodu, na koński targ, gdzie ceny są aukcyjne, kto da więcej. Tam się nie traci…
— Właśnie, że się traci — doppler sparodiował obrażoną minę niziołka i parsknął w charakterystyczny sposób. - Po pierwsze, cena na aukcji w Diablim Brodzie równa w dół, bo kupcy zmawiają się, jak licytować. Dodatkowo zaś trzeba zapłacić prowizję aukcjonerom.
— Nie ucz mnie handlu, dupku — oburzył się Biberveldt. - Ja w Diablim Brodzie wziąłbym dziewięćdziesiąt albo i sto za sztukę. A ty ile dostałeś od novigradzkich cwaniaków?
— Sto trzydzieści — powiedział doppler.
- Łżesz, wywłoko.
— Nie łżę. Pognałem konie prosto do portu, panie Dainty, i tam znalazłem zamorskiego handlarza futer. Kuśnierze nie używają wołów, formując karawany, bo woły są za wolne. Futra są lekkie, ale cenne, trzeba więc podróżować szybko. W Novigradzie nie ma zbytu na konie, więc koni też nie ma. Ja miałem jedyne dostępne, więc podyktowałem cenę. To proste…
— Nie ucz mnie, powiedziałem! — wrzasnął Dainty, czerwieniejąc. - No, dobra, zarobiłeś więc. A pieniądze gdzie?
— Obróciłem — rzekł dumnie Tellico, naśladując typowe dla niziołka przeczesywanie palcami gęstej czupryny. - Pieniądz, panie Dainty, musi krążyć, a interes musi się kręcić.
— Uważaj, żebym ja ci łba nie ukręcił! Gadaj, co zrobiłeś z forsą za konie?
— Mówiłem. Nakupowałem towarów.
— Jakich? Coś kupił, pokrako?
— Ko…koszenilę — zająknął się doppler, a potem wyrecytował szybko. - Pięćset korcy koszenili, sześćdziesiąt dwa cetnary kory mimozowej, pięćdziesiąt pięć garncy olejku różanego, dwadzieścia trzy baryłki tranu, sześćset glinianych misek i osiemdziesiąt funtów wosku pszczelego. Tran, nawiasem mówiąc, kupiłem bardzo tanio, bo był cokolwiek zjełczały. Aha, byłbym zapomniał. Kupiłem jeszcze sto łokci bawełnianego sznura.
Zapadło długie, bardzo długie milczenie.
— Zjełczały tran — rzekł wreszcie Dainty, bardzo wolne wypowiadając poszczególne słowa. - Bawełniany sznurek. Różany olejek. Ja chyba śnię. Tak, to koszmar. W Novigradzie można kupić wszystko, wszelkie cenne i pożyteczne rzeczy, a ten tu kretyn wydaje moje pieniądze na jakieś gówno. Pod moją postacią. Jestem skończony, przepadły moje pieniądze, przepadła moja kupiecka reputacja. Nie, mam tego dość. Pożycz mi miecza, Geralt. Zarąbię go na miejscu.
Drzwi alkierza otwarły się, skrzypiąc.
— Kupiec Biberveldt! — zapiał wchodzący osobnik w purpurowej todze, wiszącej na chudej postaci jak na kiju. Na głowie miał aksamitną czapkę w kształcie odwróconego nocnika. - Czy jest tu kupiec Biberveldt?
— Tak — odrzekli jednocześnie obaj niziołkowie. W następnej chwili jeden z Dainty Biberveldtów chlusnął zawartością kufla w twarz wiedźmina, zręcznie wykopał zydel spod Jaskra i przemknął pod stołem w stronę drzwi, obalając po drodze osobnika w śmiesznej czapce.
— Pożar! Ratunku! — zawył, wypadając do ogólnej izby. - Mordują! Pali się!
Geralt, otrząsając się z piany, rzucił się za nim, ale drugi z Biberveldtów, również pędzący ku drzwiom, pośliznął się na trocinach i upadł mu pod nogi. Obaj wywalili się w parnym progu. Jaskier, gramoląc się spod stołu, klął ohydnie.
— Napaaaad! — zawrzeszczał z podłogi chudy osobnik, zaplątany w purpurową togę. - Naaapaaaaaad!!! Bandyciiii!
Geralt przeturlał się po niziołku, wpadł do karczmy, zobaczył, jak doppler, roztrącając gości, wypada na ulicę. Rzucił się za nim, po to tylko, by utknąć na elastycznym, lecz twardym murze ludzi zagradzających mu drogę. Jednego, umorusanego gliną i śmierdzącego piwem, udało mu się przewrócić, ale pozostali unieruchomili go w żelaznym uścisku krzepkich ramion. Szarpnął się wściekle, czemu zawtórował suchy trzask pękających nici i dartej skóry, a pod prawą pachą zrobiło się luźno. Wiedźmin zaklął, przestając się wyrywać.
— Mamy go! — wrzasnęli mularze. - Mamy zbója! Co robić, panie majster?
— Wapno! — zawył majster, podrywając głowę z blatu stołu i wodząc dookoła niewidzącymi oczyma.
— Straaaż! - ryczał purpurowy, na czworakach karabkając się z alkierza. - Napad na urzędnika! Straż! Pójdziesz za to na szubienicę, złoczyńco!
— Mamy go! — krzyknęli mularze. - Mamy go, panie!
— To nie ten! — zawył osobnik w todze — Łapać łotra! Gońcie go!
— Kogo?
— Biberveldta, niziołka! Gonić go, gonić! Do lochu z nim!
— Zaraz, zaraz — rzekł Dainty, wyłaniając się z alkierza. - Coście to, panie Schwann? Nie wycierajcie sobie gęby moim nazwiskiem. I nie wszczynajcie alarmu, nie ma potrzeby.
Schwann zamilkł, patrząc na niziołka ze zdumieniem. Z alkierza wyłonił się Jaskier, w kapelusiku na bakier, oglądając swoją lutnię. Mularze, poszeptawszy między sobą, puścili wreszcie Geralta. Wiedźmin, choć bardzo zły, ograniczył się do soczystego splunięcia na podłogę.
— Kupcze Biberveldt! — zapiał Schwann, mrużąc krótkowzroczne oczy. - Co to ma znaczyć? Napaść na urzędnika miejskiego może was drogo… Kto to był? Ten niziołek, który umknął?
— Kuzyn — rzekł szybko Dainty. - Mój daleki kuzyn…
— Tak, tak — poparł go szybko Jaskier, czując swój żywioł. - Daleki kuzyn Biberveldta. Znany jako Czubek-Biberveldt. Czarna owca w rodzinie. Dzieckiem będąc, wpadł do studni. Wyschniętej. Ale nieszczęściem ceber spadł mu prosto na głowę. Zwykle jest spokojny, tylko widok purpury go rozwściecza. Ale nie ma co się martwić, bo uspokaja się na widok rudych włosków na damskim łonie. Dlatego popędził prosto do «Passifiory». Mówię wam, panie Schwann…
— Dosyć, Jaskier — zasyczał wiedźmin. - Zamknij się, do licha.
Schwann obciągnął na sobie togę, otrzepał ją z trocin i wyprostował się, przybierając wyniosłą minę.