— Taak — powiedział. - Baczcie uważniej na krewnych, kupcze Biberveldt, bo sami wszak wiecie, jesteście odpowiedzialni. Gdybym wniósł skargę… Ale czasu mi nie staje. Ja tu, Biberveldt, po sprawach służby. W imieniu władz miejskich wzywam was do zapłaty podatku.
— Hę?
— Podatku — powtórzył urzędnik i wydął wargi w grymasie podpatrzonym zapewne u kogoś znacznie znaczniejszego. - Cóżeście to? Udzieliło się wam od kuzyna? Jeśli robi się interesy, trzeba płacić podatki. Albo do ciemnicy się idzie siedzieć.
— Ja!? - ryknął Dainty. - Ja, interesy? Ja same straty mam, kurwa mać! Ja…
— Uważaj, Biberveldt — syknął wiedźmin, a Jaskier ukradkiem kopnął niziołka w owłosioną kostkę. Niziołek kaszlnął.
— Jasna rzecz — powiedział, z wysiłkiem przywołując uśmiech na pucołowatą twarz. - Jasna rzecz, panie Schwann. Jeśli robi się interesy, trzeba płacić podatki. Dobre interesy, duże podatki. I odwrotnie, jak mniemam.
— Nie mnie oceniać wasze interesy, panie kupcze — urzędnik zrobił kwaśną minę, usiadł za stołem, z przepastnych zakamarków togi dobył liczydła i zwój pergaminów, które rozłożył na blacie, przetarłszy go wprzód rękawem. - Mnie aby liczyć i inkasować. Taak… Uczyńmy tedy rachubę… To będzie… hmmm… Spuszczam dwa, jeden mam w rozumie… Taak… Tysiąc pięćset pięćdziesiąt trzy korony i dwadzieścia kopperów.
Z gardła Dainty Biberveldta wyrwało się głuche rzężenie. Mularze zamruczeli w podziwie. Oberżysta upuścił miskę. Jaskier westchnął.
— No, to do widzenia, chłopcy — rzekł niziołek gorzko. - Gdyby ktoś o mnie pytał, to jestem w ciemnicy.
II
— Do jutra, do południa — jęczał Dainty. - A to sukinsyn, ten Schwann, żeby go pokręciło, wstrętnego dziada, mógł mi bardziej sprolongować. Ponad półtora tysiąca koron, skąd ja wytrzasnę do jutra tyle forsy? Jestem skończony, zrujnowany, zgniję w kryminale! Nie siedźmy tu, cholera, mówię wam, łapmy tego drania dopplera! Musimy go złapać!
Siedzieli wszyscy trzej na marmurowej cembrowinie basenu nieczynnej fontanny, zajmującego środek niedużego placyku wśród okazałych, ale wyjątkowo niegustownych kupieckich kamieniczek. Woda w basenie była zielona i potwornie brudna, pływające wśród odpadków złote orfy ciężko pracowały skrzelami i otwartymi pyszczkami łapały powietrze z powierzchni. Jaskier i niziołek żuli racuchy, które trubadur przed chwilą gwizdnął z mijanego straganu.
— Na twoim miejscu — powiedział bard — zaniechałbym pościgu, a zaczął się rozglądać za kimś, kto pożyczy ci pieniędzy. Co ci da złapanie dopplera? Myślisz może, że Schwann przyjmie go jako ekwiwalent?
— Głupiś, Jaskier. Schwytawszy dopplera, odbiorę mu moje pieniądze.
— Jakie pieniądze? To, co miał w sakiewce, poszło na pokrycie szkód i łapówkę dla Schwanna. Więcej nie miał.
— Jaskier — skrzywił się niziołek. - Na poezji to ty się może i znasz, ale w sprawach handlowych, wybacz, to ty jesteś kompletny bałwan. Słyszałeś, ile podatku wyliczył mi Schwann? A od czego płaci się podatki? Hę? Od czego?
— Od wszystkiego — stwierdził poeta. - Ja nawet od śpiewania płacę. I guzik ich obchodzą moje tłumaczenia, że śpiewałem z wewnętrznej potrzeby.
— Głupiś, mówiłem. Podatki w interesach płaci się od zysku. Od zysku. Jaskier! Pojmujesz? Ten łobuz doppler podszył się pod moją osobę i wdał w jakieś interesy, niechybnie oszukańcze. I zarobił na nich! Miał zysk! A ja będę musiał zapłacić podatek, a do tego zapewne kryć długi tego łachmyty, jeżeli narobił długów! A jeśli nie zapłacę, to pójdę do lochu, napiętnują mnie publicznie żelazem, ześlą do kopalni! Zaraza!
— Ha — rzekł wesoło Jaskier. - Nie masz więc wyjścia, Dainty. Musisz potajemnie uciekać z miasta. Wiesz, co? Mam pomysł. Okręcimy cię całego w baranią skórę. Przekroczysz bramę, wołając: "Owieczka jestem, bee, bee". Nikt cię nie rozpozna.
— Jaskier — powiedział ponuro niziołek. - Zamknij się, bo cię kopnę. Geralt?
— Co, Dainty?
— Pomożesz mi schwytać dopplera?
— Posłuchaj — rzekł wiedźmin, wciąż bezskutecznie usiłując zafastrygować rozerwany rękaw kurtki. - Tu jest Novigrad. Trzydzieści tysięcy mieszkańców, ludzi, krasno-ludów, półelfów, niziołków i gnomów, zapewne drugie tyle przyjezdnych. Jak chcesz odnaleźć kogoś w takiej ćmie narodu?
Dainty połknął racuch, oblizał palce.
— A magia, Geralt? Te wasze wiedźmińskie czary, o których krąży tyle opowieści?
— Doppler jest wykrywalny magicznie tylko we własnej postaci, a we własnej to on nie chodzi po ulicach. A nawet gdyby, magia byłaby na nic, bo dookoła pełno jest słabych, czarodziejskich sygnałów. Co drugi dom ma magiczny zamek przy drzwiach, a trzy czwarte ludzi nosi amulety, najrozmaitsze, przeciw złodziejom, pchłom, zatruciom pokarmowym, zliczyć nie sposób.
Jaskier przesunął palcami po gryfie lutni, brzdąknął po strunach.
— Wróci wiosna, deszczem ciepłym pachnąca! — zaśpiewał. - Nie, niedobrze. Wróci wiosna, słońcem… Nie, psiakrew. Nie idzie mi. Ani w ząb…
— Przestań skrzeczeć — warknął niziołek. - Działasz mi na nerwy.
Jaskier rzucił orfom resztkę racucha i splunął do basenu.
— Patrzcie — powiedział. - Złote rybki. Podobno takie rybki spełniają życzenia.
— Te są czerwone — zauważył Dainty.
— Co tam, drobiazg. Cholera, jest nas trzech, a one spełniają trzy życzenia. Wychodzi po jednym na każdego. Co, Dainty? Nie życzyłbyś sobie, żeby rybka zapłaciła za ciebie podatek?
— Owszem. Oprócz tego, żeby coś spadło z nieba i walnęło dopplera w łeb. I jeszcze…
— Stój, stój. My też mamy życzenia. Ja chciałbym, żeby rybka podpowiedziała mi zakończenie ballady. A ty, Geralt?
— Odczep się, Jaskier.
— Nie psuj zabawy, wiedźminie. Powiedz, czego byś sobie życzył?
Wiedźmin wstał.
- Życzyłbym sobie — mruknął — żeby to, że nas właśnie próbują otoczyć, okazało się nieporozumieniem.
Z zaułka na wprost fontanny wyszło czterech czarno odzianych osobników w okrągłych, skórzanych czapkach, wolno kierując się w stronę basenu. Dainty zaklął z cicha, oglądając się.
Z uliczki za ich plecami wyszło następnych czterech. Ci nie podchodzili bliżej, rozstawiwszy się, zablokowali zaułek. W rękach trzymali dziwnie wyglądające krążki, jak gdyby kawałki zwiniętych lin. Wiedźmin rozejrzał się, poruszył barkami, poprawiając przewieszony przez plecy miecz. Jaskier jęknął.
Zza pleców czarnych osobników wyłonił się niewysoki mężczyzna w białym kaftanie i krótkim, szarym płaszczu. Złoty łańcuch na jego szyi połyskiwał w rytm kroków, śląc żółte refleksy.
— Chappelle… — sieknął Jaskier. - To jest Chappelle… Czarni osobnicy za ich plecami wolno ruszyli w stronę fontanny. Wiedźmin sięgnął po miecz. -
— Nie, Geralt — szepnął Jaskier, przysuwając się do niego. - Na bogów, nie wyciągaj broni. To straż świątynna. Jeśli stawimy im opór, nie wyjdziemy żywi z Novigradu. Nie dotykaj miecza.
Człowiek w białym kaftanie szedł w ich stronę szpar-kim krokiem. Czarni osobnicy szli za nim, w marszu otaczając basen, zajmując strategiczne, precyzyjnie dobrane pozycje. Geralt obserwował ich czujnie, zgarbiwszy się lekko. Dziwne krążki, które trzymali w rękach, nie były, jak sądził początkowo, zwykłymi batami. To były lamie. Człowiek w białym kaftanie zbliżył się.
— Geralt — szeptał bard. - Na wszystkich bogów, zachowaj spokój…
— Nie dam się dotknąć — mruknął wiedźmin. - Nie dam się dotknąć, kimkolwiek by byli. Uważaj, Jaskier… Jak się zacznie, wiejcie, ile sił w nogach. Ja ich zajmę… na jakiś czas…
Jaskier nie odpowiedział. Zarzuciwszy lutnię na ramię, skłonił się głęboko przed człowiekiem w białym kaftanie bogato haftowanym złotymi i srebrnymi nićmi w drobny, mozaikowy wzór.
— Czcigodny Chappelle…
Człowiek zwany Chappelle zatrzymał się, powiódł pa nich wzrokiem. Jego oczy, jak zauważył Geralt, były paskudnie zimne i miały kolor stali. Czoło miał blade, chorobliwie spocone, na policzkach czerwone, nieregularne plamy rumieńców.
— Pan Dainty Biberyeldt, kupiec — powiedział. - Utalentowany pan Jaskier. I Geralt z Rivii, przedstawiciel jakże rzadkiego, wiedźmińskiego fachu. Spotkanie starych znajomych? U nas, w Novigradzie?
Nikt nie odpowiedział.
— Za wielce niefortunny — ciągnął Chappelle — uważam fakt, że złożono na was doniesienie.
Jaskier pobladł lekko, a niziołek zaszczekał zębami. Wiedźmin nie patrzył na Chappelle. Nie odrywał oczu od broni otaczających fontannę czarnych osobników w skórzanych czapkach. W większości znanych Geraltowi krajów wyrób i posiadanie kolczastej lamii, zwanej mayheńskim batogiem, było surowo zakazane. Novigrad nie był wyjątkiem. Geralt widział ludzi, których uderzono łamią w twarz. Twarzy tych nie sposób było zapomnieć.
— Właściciel zajazdu pod "Grotem Włóczni" — kontynuował Chappelle — miał czelność zarzucić waszmościom konszachty z demonem, potworem, którego zwie się mieniakiem lub vexlingiem.
Nikt nie odpowiedział. Chappelle splótł ręce na piersi i spojrzał na nich zimnym wzrokiem.
— Czułem się obowiązany uprzedzić was o tym doniesieniu. Informuję też, że pomieniony oberżysta został zamknięty w lochu. Zachodzi podejrzenie, że bredził, będąc pod wpływem piwska lub gorzały. Zaiste, czegóż to ludzie nie wymyślą. Po pierwsze, vexlingów nie ma. To wymysł zabobonnych kmiotków.
Nikt nie skomentował.
— Po drugie, jakiż vexling ośmieliłby się zbliżyć do wiedźmina — uśmiechnął się Chappelle — i nie został natychmiast zabity? Prawda? Oskarżenie karczmarza byłoby więc śmiechu warte, gdyby nie pewien istotny szczegół.
Chappelle pokiwał głową, robiąc efektowną pauzę. Wiedźmin usłyszał, jak Dainty powoli wypuszcza powietrze wciągnięte do płuc w głębokim wdechu.