— Sprzedawać — wypalił niziołek. - Dalej, mały, pędź i potwierdź. Licz, Vimme.
Vivaldi sięgnął pod zwoje pergaminu i wydobył krasnoludzkie liczydełko, istne cacko. W odróżnieniu od liczydeł stosowanych przez ludzi, krasnoludzkie liczydełka miały kształt ażurowej piramidki. Liczydełko Vivaldiego wykonane było jednak ze złotych drutów, po których przesuwały się graniaste oszlifowane, pasujące do siebie bryłki rubinów, szmaragdów, onyksów i czarnych agatów. Krasnolud szybkimi, zwinnymi ruchami grubego palucha przesuwał przez chwilę klejnoty, w górę, w dół, na boki.
— To będzie… hmm, hmm… Minus koszty i moja prowizja… Minus podatek… Taak. Piętnaście tysięcy sześćset dwadzieścia dwie korony i dwadzieścia pięć kopperów.
Nieźle.
— Jeżeli dobrze liczę — rzekł powoli Dainty Biberveldt.
— To łącznie, netto, powinienem mieć u ciebie…
— Dokładnie dwadzieścia jeden tysięcy dziewięćset sześćdziesiąt dziewięć koron i pięć kopperów. Nieźle.
— Nieźle? — wrzasnął Jaskier. - Nieźle? Za tyle można kupić dużą wieś albo mały zamek! Ja w życiu nie widziałem naraz tylu pieniędzy!
— Ja też nie — powiedział niziołek. - Ale bez ferworu, Jaskier. Tak się składa, że tych pieniędzy jeszcze nikt nie widział i nie wiadomo, czy zobaczy.
— Ejże, Biberveldt — żachnął się krasnolud. - Skąd takie ponure myśli? Sulimir zapłaci gotówką lub wekslem, a weksle Sulimira są pewne. O co więc chodzi? Boisz się straty na śmierdzącym tranie i wosku? Przy takich zyskach śpiewająco pokryjesz straty…
— Nie w tym rzecz.
— W czymże więc?
Dainty chrząknął, opuścił kędzierzawą głowę.
— Vimme — powiedział, patrząc w podłogę. - Chappelle węszy za nami.
Bankier zacmokał.
— Kiepsko — wycedził. - Należało się jednak tego spodziewać. Widzisz, Biberveldt, informacje, którymi się posłużyłeś przy transakcjach, mają nie tylko znaczenie handlowe, ale i polityczne. O tym, co się kroi w Poviss i w Temerii, nie wiedział nikt, Chappelle też nie, a Chappelle lubi wiedzieć pierwszy. Teraz więc, jak sobie wyobrażasz, głowi się nad tym, skąd wiedziałeś. I myślę, że się już domyślił. Bo i ja się domyślam.
— Ciekawe.
Vivaldi powiódł wzrokiem po Jaskrze i Geralcie, zmarszczył perkaty nos.
— Ciekawe? Ciekawa to jest ta twoja spółka, Dainty — powiedział. - Trubadur, wiedźmin i kupiec. Gratuluję. Pan Jaskier bywa tu i ówdzie, nawet na królewskich dworach, i pewnie nieźle nadstawia ucha. A wiedźmin? Straż osobista? Straszak na dłużników?
— Pospieszne wnioski, panie Vivaldi — rzekł zimno Geralt. - Nie jesteśmy w spółce.
— A ja — poczerwieniał Jaskier — nie nadstawiam nigdzie ucha. Jestem poetą, nie szpiegiem!
— Różnie mówią — wykrzywił się krasnolud. - Bardzo różnie, panie Jaskier.
— Kłamstwo! — wrzasnął trubadur. - Gówno prawda!
— Dobrze już, wierzę, wierzę. Tylko nie wiem, czy Chappelle uwierzy. Ale, kto wie, może to wszystko rozejdzie się po kościach. Powiem ci, Biberveldt, że po ostatnim ataku apopleksji Chappelle bardzo się zmienił. Może to strach przed śmiercią zajrzał mu do rzyci i zmusił do zastanowienia? Słowem, to już nie ten sam Chappelle. Zrobił się jakiś grzeczny, rozumny, spokojny i… i uczciwy, jakby.
— Eeee — powiedział niziołek. - Chappelle, uczciwy?
Grzeczny? To niemożliwe.
— Mówię, jak jest — odparł Vivaldi. - A jest, jak mówię. Dodatkowo, teraz kościół ma na głowie inny problem, któremu na imię Wieczny Ogień.
— Jak niby?
— Wszędzie ma płonąć Wieczny Ogień, jak się mówi. Wszędzie, w całej okolicy, mają być stawiane ołtarze temu ogniowi poświęcone. Mnóstwo ołtarzy. Nie pytaj mnie o szczegóły, Dainty, nie bardzo orientuję się w ludzkich zabobonach. Ale wiem, że wszyscy kapłani, a także Chappelle, nie zajmują się praktycznie niczym, jak tylko tymi ołtarzami i tym ogniem. Robi się wielkie przygotowania. Podatki pójdą w górę, to pewne.
— No — rzekł Dainty. - Marna pociecha, ale… Drzwi kantorka otwarły się znowu i do środka wpadło znane już wiedźminowi coś w zielonej czapce i króliczym futerku.
— Kupiec Biberveldt — oświadczyło — przykazuje dokupić garnków, gdyby zabrakło. Cena nie gra roli.
- Świetnie — uśmiechnął się niziołek, a uśmiech ten przywołał na myśl skrzywiony pyszczek wściekłego żbika. - Kupimy mnóstwo garnków, wola pana Biberveldta jest dla nas rozkazem. Czego jeszcze mamy dokupić? Kapusty? Dziegciu? Grabi żelaznych?
— Ponadto — wychrypiało coś w futerku — kupiec Biberveldt prosi o trzydzieści koron gotówką, bo musi dać łapówkę, zjeść coś i napić się piwa, a pod "Grotem Włóczni" jacyś trzej obwiesie ukradli mu sakiewkę.
— Ach. Trzej obwiesie — rzekł Dainty przeciągle. - Tak, to miasto pełne zdaje się być obwiesiów. A gdzież to, jeśli wolno spytać, jest teraz wielmożny kupiec Biberveldt?
— A gdzieżby — powiedziało coś, pociągając nosem — jak nie na Zachodnim Bazarze.
— Vimme — rzekł Dainty złowrogo. - Nie zadawaj pytań, ale znajdź mi tu gdzieś solidną, grubą lagę. Wybieram się na Zachodni Bazar, ale bez lagi pójść tam nie mogę. Zbyt wielu tam obwiesiów i złodziei.
— Lagę, powiadasz? — Znajdzie się. Ale, Dainty, jedno chciałbym wiedzieć, bo mnie to gnębi. Miałem nie zadawać pytań, nie zapytam więc, ale zgadnę, a ty potwierdzisz albo zaprzeczysz. Dobra?
— Zgaduj.
— Ten zjełczały tran, ten olejek, wosk i miski, ten cholerny powróz, to była zagrywka taktyczna, prawda? Chciałeś odwrócić uwagę konkurencji od koszenili i mimozy? Wywołać zamieszanie na rynku? Hę, Dainty?
Drzwi otwarły się gwałtownie i do kantorka wbiegło coś bez czapki.
— Szczawiór melduje, że wszystko gotowe! — wrzasnęło cienko. - Pyta, czy nalewać?
— Nalewać! - zagrzmiał niziołek. - Natychmiast nalewać!
— Na ryżą brodę starego Rhundurina! — zawył Vimme Vivaldi, gdy tylko za gnomem zamknęły się drzwi. - Nic nie rozumiem! Co tu się dzieje? Co nalewać? W co nalewać?
— Pojęcia nie mam — wyznał Dainty. - Ale interes, Vimme, musi się kręcić.
IV
Przepychając się z trudem przez ciżbę, Geralt wyszedł prosto na stragan, obwieszony miedzianymi rondlami, kociołkami i patelniami, skrzącymi się czerwono w promieniach przedwieczornego słońca. Za straganem stał rudobrody krasnolud w oliwkowym kapturze i ciężkich butach z foczej skóry. Na twarzy krasnoluda malowało się widoczne zniechęcenie — mówiąc zwięźle, wyglądał, jakby za chwilę zamierzał opluć przebierającą w towarze klientkę. Klientka falowała biustem, potrząsała złotymi kędziorka-mi i raziła krasnoluda bezustannym potokiem wymowy, pozbawionej ładu i składu.
Klientką, ni mniej, ni więcej, była Vespula, znana Geraltowi jako miotaczka pocisków. Nie czekając, aż go rozpozna, szybko wtopił się w tłum.
Zachodni Bazar tętnił życiem, droga przez zbiegowisko przypominała przeprawę przez krzaki głogu. Co i rusz coś czepiało się rękawów i nogawek — już to dzieci, które zgubiły się mamom, gdy te odciągały ojców od namiotu z wyszynkiem, już to szpicle z kordegardy, już to pokątni oferenci czapek niewidek, afrodyzjaków i świńskich scen rzeźbionych w cedrowym drewnie. Geralt przestał się uśmiechać i zaczął klnąc, robiąc stosowny użytek z łokci.
Usłyszał dźwięki lutni i znany mu, perlisty śmiech. Dźwięki dobiegały od strony bajecznie kolorowego straganu, ozdobionego napisem: "Tutaj cuda, amulety i przynęty na ryby".
— Czy ktoś już mówił pani, że jest pani śliczna? — wrzeszczał Jaskier, siedząc na straganie i wesoło machając nogami. - Nie? Nie może to być! To miasto ślepców, nic, tylko miasto ślepców. Dalejże, dobrzy ludzie! Kto chce usłyszeć balladę o miłości? Kto chce się wzruszyć i wzbogacić duchowo, niechaj wrzuci monetę do kapelusza. Z czym, z czym tu się pchasz, zasrańcze? Miedź zachowaj dla żebraków, nie obrażaj mi tu miedzią artysty. Ja ci to może wybaczę, ale sztuka nigdy!
— Jaskier — rzekł Geralt, podchodząc. - Zdaje się, że rozdzieliliśmy się, aby szukać dopplera. A ty urządzasz koncerty. Nie wstyd ci śpiewać po jarmarkach jak proszalny dziad?
— Wstyd? — zdziwił się bard. - Ważne jest, co i jak się śpiewa, a nie gdzie się śpiewa. Poza tym, głodny jestem, a właściciel straganu obiecał mi obiad. Co się zaś tyczy dopplera, to szukajcie go sobie sami. Ja nie nadaję się do pościgów, bijatyk i samosądów. Jestem poetą.
— Lepiej byś zrobił, unikając rozgłosu, poeto. Jest tu twoja narzeczona, mogą być kłopoty.
— Narzeczona? — Jaskier zamrugał nerwowo. - O kogo chodzi? Mam ich kilka.
Vespula, dzierżąc w dłoni miedzianą patelnię, przedarła się przez tłum słuchaczy z impetem szarżującego tura. Jaskier zerwał się ze straganu i rzucił do ucieczki, zwinnie przeskakując nad koszami z marchwią. Vespula odwróciła się w stronę wiedźmina, rozdymając chrapki. Geralt cofnął się, napotykając plecami na twardy opór ściany straganu.
— Geralt! — krzyknął Dainty Biberveldt, wyskakując z tłumu i potrącając Vespulę. - Prędko, prędko! Widziałem go! O, o tam, ucieka!
— Jeszcze was dopadnę, rozpustnicy! — wrzasnęła Vespula, łapiąc równowagę. - Jeszcze porachuję się z całą waszą świńską bandą! Ładna kompania! Bażant, oberwaniec i karzełek o włochatych piętach! Popamiętacie mnie!
— Tędy, Geralt! — ryknął Dainty, w biegu roztrącając grupkę żaków, zajętych grą w "trzy muszelki". - Tam, tam, zwiał między wozy! Zajdź go od lewej! Prędko!
Rzucili się w pościg, sami ścigani przekleństwami poszturchiwanych przekupniów i kupujących. Geralt cudem tylko uniknął potknięcia się o zaplątanego pod nogi usmar-kanego berbecia. Przeskoczył nad nim, ale wywrócił dwie beczułki śledzi, za co rozwścieczony rybak chlasnął go po' plecach żywym węgorzem, którego właśnie demonstrował klientom.