— Panie — mruknął kapitan kogi, podchodząc do nich. - Sieci mamy gotowe, wystarczy zarzucić i będzie wasza…
— Nie radziłbym — rzekł Geralt cicho. - Ona nie jest sama. Pod wodą jest ich więcej, a w głębi pod nami może być kraken.
Kapitan zatrząsł się, pobladł i chwycił oburącz za tyłek, bezsensownym gestem.
— Kra… kraken?
— Kraken — potwierdził wiedźmin. - Nie radzę próbować żartów z sieciami. Wystarczy, że ona krzyknie, a z tej krypy zostaną pływające deski, a nas potopią jak kocięta. A zresztą, Agloval, zdecyduj się, chcesz się z nią żenić czy złapać w sieć i trzymać w beczce?
— Kocham ją — rzekł twardo Agloval. - Chcę ją za żonę. Ale do tego ona musi mieć nogi, a nie łuskowaty ogon. I to się da zrobić, bo za dwa funty pięknych pereł kupiłem magiczny eliksir, z pełną gwarancją. Wypije i wyrosną jej nóżki. Tylko trochę pocierpi, trzy dni, nie dłużej. Wołaj ją, wiedźminie, powiedz jej to jeszcze raz.
— Mówiłem już dwa razy. Powiedziała, że absolutnie nie, nie zgadza się. Ale dodała, że zna morską czarownicę, morszczynkę, która zaklęciem gotowa jest zmienić tobie nogi w elegancki ogon. Bezboleśnie.
— Zwariowała chyba! Ja mam mieć rybi ogon? Nigdy w życiu! Wołaj ją, Geralt!
Wiedźmin przechylił się mocno przez burtę. Woda w jej cieniu była zielona i wydawała się gęsta, jak galareta. Nie musiał wołać. Syrenka wyprysnęła nagle nad powierzchnię w fontannie wody. Przez moment wręcz stała na ogonie, potem spłynęła w fale, obróciła się na wznak, prezentując w całej okazałości to, co miała piękne. Geralt przełknął ślinę.
— Hej, wy! — zaśpiewała. - Długo jeszcze? Skóra mi pierzchnie od słońca! Białowłosy, zapytaj go, czy się zgadza.
— Nie zgadza się — odśpiewał wiedźmin. - Sh'eenaz, zrozum, on nie może mieć ogona, on nie może żyć pod wodą. Ty możesz oddychać powietrzem, on pod wodą absolutnie nie!
— Wiedziałam! — wrzasnęła cienko syrenka. - Wiedziałam! Wykręty, głupie, naiwne wykręty, ani za grosz poświęcenia! Kto kocha, ten się poświęcą! Ja się dla niego poświęcałam, co dzień wyłaziłam dla niego na skały, łuskę sobie wytarłam na tyłku, płetwę postrzępiłam, przeziębiłam się dla niego! A on nie chce dla mnie poświęcić tych dwóch paskudnych kulasów? Miłość to nie tylko znaczy brać, trzeba też umieć rezygnować, poświęcać się! Powtórz mu to!
— Sh'eenaz! — zawołał Geralt. - Nie rozumiesz? On nie może żyć w wodzie!
— Nie akceptuję głupich wymówek! Ja też… Ja też go lubię i chcę mieć z nim narybek, ale jak, gdy on nie chce zostać mleczakiem? Gdzie ja mu ikrę mam złożyć, co? Do czapki?
— Co ona mówi? — krzyknął książę. - Geralt! Nie przywiozłem cię tutaj, byś z nią konwersował, ale…
— Upiera się przy swoim. Jest zła.
— Dawajcie te sieci! — ryknął Agloval. - Potrzymam ją z miesiąc w basenie, to…
— A takiego! — odkrzyknął kapitan, demonstrując na łokciu, jakiego. - Pod nami może być kraken! Widzieliście kiedy krakena, panie? Skaczcie se do wody, jeśli wasza wola, łapcie ją ręcami! Ja się mieszał nie będę. Ja z tej kogi żyję!
- Żyjesz z mojej łaski, łajdaku! Sieci dawaj, bo każę
cię powiesić!
— Całujcie psa w rzyć! Na tej kodze moja wola nad waszą!
— Bądźcie cicho, obaj! — krzyknął gniewnie Geralt — Ona coś mówi, to trudny dialekt, muszę się skupić!
— Mam dość! - wrzasnęła śpiewnie Sh'eenaz. - Głodna jestem! No, białowłosy, niech on decyduje, niech decyduje natychmiast. Jedno mu powtórz: nie będę więcej narażać się na kpiny i zadawać się z nim, jeśli będzie wyglądał jak czterołapa rozgwiazda. Powtórz mu, że do igraszek, które on mi proponuje na skałach, to ja mam przyjaciółki, które robią to znacznie lepiej! Ale ja to uważam za niedojrzałą zabawę, dobrą dla dzieci przed zmianą łusek. Ja jestem normalną, zdrową syreną…
— Sh'eenaz…
— Nie przerywaj mi! Jeszcze nie skończyłam! Jestem zdrowa, normalna i dojrzała do tarła, a on, jeśli naprawdę mnie pragnie, ma mieć ogon, płetwę i wszystko jak normalny tryton. Inaczej nie chcę go znać!
Geralt tłumaczył szybko, starając się nie być wulgarny. Nie bardzo wyszło. Książę poczerwieniał, zaklął brzydko.
— Bezwstydna dziwka! — wrzasnął. - Zimna makrela! Niech sobie znajdzie dorsza!
— Co on powiedział? - zaciekawiła się Sh'eenaz, podpływając.
- Że nie chce mieć ogona!
— To powiedz mu… Powiedz mu, żeby się wysuszył!
— Co ona powiedziała?
— Powiedziała — przetłumaczył wiedźmin. - Żebyś się utopił.
II
— Ech, żal — powiedział Jaskier — że nie mogłem z wami popłynąć, ale co zrobić, na morzu rzygam tak, że szkoda gadać. A wiesz, w życiu nie rozmawiałem z syreną. Szkoda, psia mać.
— Jak cię znam — rzekł Geralt, trocząc juki — balladę napiszesz i tak.
— A pewnie. Już mam pierwsze zwrotki. W mojej balladzie syrenka poświęci się dla księcia, zmieni rybi ogon w piękne nóżki, ale okupi to utratą głosu. Książę zdradzi ją, porzuci, a wówczas ona zginie z żalu, zamieni się w morską pianę, gdy pierwsze promienie słońca…
— Kto uwierzy w takie bzdury?
— Nieważne — parsknął Jaskier. - Ballad nie pisze się po to, by w nie wierzono. Pisze się je, aby się nimi wzruszano. Ale co ja będę z tobą gadał, guzik się na tym znasz. Powiedz lepiej, ile zapłacił ci Agloval?
— Nic mi nie zapłacił. Stwierdził, że nie wywiązałem się z zadania. Że oczekiwał czegoś innego, a on płaci za efekt, nie za dobre chęci.
Jaskier pokiwał głową, zdjął kapelusik i spojrzał na wiedźmina z żałosnym grymasem na ustach.
— Czy to znaczy, że nadal nie mamy pieniędzy?
— Na to wygląda.
Jaskier zrobił jeszcze żałośniejszą minę.
— To wszystko moja wina — jęknął. - To wszystko przeze mnie. Geralt, jesteś na mnie zły?
Nie, wiedźmin nie był zły na Jaskra. Wcale nie.
To, co ich spotkało, stało się z winy Jaskra, nie było żadnych wątpliwości. Nie kto inny, a Jaskier nalegał, by wybrali się na festyn do Czterech Klonów. Urządzanie festynów, wywodził poeta, zaspokajało głębokie i naturalne potrzeby ludzi. Od czasu do czasu, twierdził bard, człowiek musi spotkać się z innymi ludźmi w miejscu, gdzie można się pośmiać i pośpiewać, nażreć do woli szaszłyków i pierożków, napić piwa, posłuchać muzyki i pościskać w tańcu spocone wypukłości dziewcząt. Gdyby każdy człowiek chciał zaspokajać te potrzeby detalicznie, wywodził Jaskier, dorywczo i w sposób nie zorganizowany, powstałby nieopisany bałagan. Dlatego wymyślono święta i festyny. A skoro są święta i festyny, to należy bywać na nich.
Geralt nie spierał się, chociaż na liście jego własnych głębokich i naturalnych potrzeb uczestniczenie w festynach zajmowało bardzo dalekie miejsce. Zgodził się jednak towarzyszyć Jaskrowi, liczył bowiem, że w zgromadzeniu ludzi zdobędzie informacje o ewentualnym zadaniu lub zajęciu — od dawna nikt go nie wynajął i jego zapas gotówki skurczył się niebezpiecznie.
Wiedźmin nie miał do Jaskra żalu o zaczepienie Leśniczych. Sam również nie był bez winy — mógł wszakże interweniować i powstrzymać barda. Nie zrobił tego, sam nie cierpiał osławionych Strażników Puszczy, zwanych Leśniczymi, ochotniczej formacji, zajmującej się zwalczaniem nieludzi. Sam zżymał się, słuchając ich przechwałek o naszpikowanych strzałami, zarżniętych lub powieszonych elfach, borowikach i dziwożonach. Jaskier zaś, który wędrując w towarzystwie wiedźmina nabrał przekonania o bezkarności, przeszedł samego siebie. Strażnicy początkowo nie reagowali na jego drwiny, zaczepki i plugawe sugestie, budzące huraganowy śmiech obserwujących zajście wieśniaków. Gdy jednak Jaskier odśpiewał ułożony naprędce świński i obelżywy kuplet, kończący się słowami: "Chcesz być niczym, bądź Leśniczym", doszło do awantury i srogiej, ogólnej bijatyki. Szopa, służąca za tancbudę, poszła z dymem. Interweniowała drużyna komesa Budiboga, zwanego Łyskiem, na którego włościach leżały Cztery Klony. Leśniczych, Jaskra i Geralta uznano za solidarnie winnych wszystkich szkód i przestępstw, wliczając w to również uwiedzenie pewnej rudej i małoletniej niemowy, którą po całym zajściu znaleziono w krzakach za gumnem rumianą i głupawo uśmiechniętą, z giezłem zadartym aż po pachy. Szczęściem, komes Łysek znał Jaskra, skończyło się więc na zapłaceniu grzywny, która jednak pochłonęła wszystkie pieniądze, jakie mieli. Musieli też uciekać z Czterech Klonów co sił w koniach, bo wypędzani ze wsi Leśniczy odgrażali się zemstą, a w okolicznych lasach cały ich oddział, liczący z górą czterdziestu chłopa, polował na rusałki. Geralt nie miał najmniejszej ochoty oberwać strzałą Leśniczych — strzały Leśniczych miały groty zębate jak harpuny i paskudnie kaleczyły.
Musieli tedy porzucić pierwotny plan, zakładający objazd przypuszczańskich wsi, gdzie wiedźmin miał jakie takie widoki na pracę. Zamiast tego pojechali nad morze, do Bremervoord. Niestety, oprócz rokującej mało szans na powodzenie afery miłosnej księcia Aglovala i syrenki Sh'eenaz, wiedźmin nie znalazł zajęcia. Przejedli już złoty sygnet Geralta i broszę z aleksandrytem, którą trubadur dostał kiedyś na pamiątkę od jednej ze swych licznych narzeczonych. Było chudo. Ale nie, wiedźmin nie był zły na Jaskra.
— Nie, Jaskier — powiedział. - Nie jestem na ciebie zły. Jaskier nie uwierzył, co jasno wynikało z faktu, że milczał. Jaskier rzadko milczał. Poklepał konia po szyi, po raz nie wiadomo który poszperał w jukach. Geralt wiedział, że nie znajdzie tam niczego, co można by spieniężyć. Zapach jadła, niesiony bryzą od pobliskiej gospody, stawał się nie do wytrzymania.
— Mistrzu? — krzyknął ktoś. - Hej, mistrzu!
— Słucham — Geralt odwrócił się. Z zatrzymanej obok dwukółki, zaprzężonej w parę onagrów, wygramolił się brzuchaty, postawny mężczyzna w filcowych butach i ciężkiej szubie z wilczych skór.