— Teraz wszystko jest jasne — powiedział Geralt. - Smok prawdopodobnie był w tych jaskiniach od stuleci, pogrążony w letargu. Słyszałem o takich wypadkach. I tam też musi być jego skarbiec. Teraz wiem, czemu blokują most. Ktoś chce na tym skarbcu położyć łapę. A ten ktoś to Niedamir z Caingom.
— Dokładnie — potwierdził trubadur. - Całe Hołopole aż gotuje się zresztą z tego powodu, bo uważa się tam, że smok i skarbiec należą do nich. Ale wahają się zadrzeć z Niedamirem. Niedamir to szczeniak, który jeszcze się nie zaczął golić, ale już zdążył udowodnić, że nie opłaca się z nim zadzierać. A na tym smoku zależy mu, jak diabli, dlatego tak prędko zareagował.
— Zależy mu na skarbcu, chciałeś powiedzieć.
— Właśnie że bardziej na smoku niż na skarbcu. Bo widzicie, Niedamir ostrzy sobie zęby na sąsiednie księstwo Malleore. Tam, po nagłym a dziwnym zgonie księcia została księżniczka, w wieku, że się tak wyrażę, łożnicowvm. Wielmoże z Malleore niechętnie patrzą na Niedamira i innych konkurentów, bo wiedzą, że nowy władca ostro ściągnie im wędzidło, nie to, co smarkata księżniczka. Odgrzebali więc gdzieś starą i zakurzoną przepowiednię mówiącą, że mitra i ręka dziewuszki należą się temu, kto pokona smoka. Ponieważ smoka nikt nie widział tutaj od wieków, myśleli, że mają spokój. Niedamir oczywiście obśmiał się z legendy, wziąłby Malleore zbrojną ręką i tyle, ale gdy gruchnęła wieść o hołopolskim smoku, zorientował się, że może pobić malleorską szlachtę ich własną bronią. Gdyby zjawił się tam, niosąc smoczy łeb, lud powitałby go jak monarchę zesłanego przez bogów, a wielmoże nie śmieliby nawet pisnąć. Dziwicie się więc, że pognał za smokiem jak kot z pęcherzem? Zwłaszcza za takim, co ledwo nogami powłóczy? To dla niego czysta gratka, uśmiech losu, psiakrew.
— A drogi zagrodził przed konkurencją.
— No chyba. I przed Hołopolanami. Z tym, że po całej okolicy rozesłał konnych z glejtami. Dla tych, którzy mają tego smoka zabić, bo Niedamir nie pali się, żeby osobiście wejść do jaskini z mieczem. Ściągnięto migiem co sławniejszych smokobójców. Większość chyba znasz, Geralt.
— Możliwe. Kto przyjechał?
— Eyck z Denesle, to raz.
— Niech to… — wiedźmin zagwizdał cichutko. - Bogobojny i cnotliwy Eyck, rycerz bez skazy i zmazy, we własnej osobie.
— Znasz go, Geralt? — spytał Borch. - Rzeczywiście taki pies na smoki?
— Nie tylko na smoki. Eyck radzi sobie z każdym potworem. Zabijał nawet mantikory i gryfy. Kilka smoków też załatwił, słyszałem o tym. Jest dobry. Ale psuje mi interesy, łobuz, bo nie bierze pieniędzy. Kto jeszcze, Jaskier?
— Rębacze z Crinfrid.
— No, to już po smoku. Nawet, jeśli ozdrowiał. Ta trójka to zgrana banda, walczą niezbyt czysto, ale skutecznie. Wybili wszystkie oszluzgi i widłogony w Redanii, a przy okazji padły trzy smoki czerwone i jeden czarny, a to już jest coś. To wszyscy?
— Nie. Dołączyła jeszcze szóstka krasnoludów pod komendą Yarpena Zigrina.
— Nie znam go.
— Ale o smoku Ocviście z Kwarcowej Góry słyszałeś?
— Słyszałem. I widziałem kamienie, pochodzące z jego skarbca. Były tam szafiry o niespotykanej barwie i diamenty wielkie jak czereśnie.
— No, to wiedz, że właśnie Yarpen Zigrin i jego krasno-ludy załatwiły Ocvista. Była o tym ułożona ballada, ale nędzna, bo nie moja. Jeśli nie słyszałeś, nie straciłeś.
— To wszyscy?
— Tak. Nie licząc ciebie. Twierdziłeś, ze nie wiesz o smoku, kto wie, może to i prawda. Ale teraz już wiesz. I co?
— I nic. Nie interesuje mnie ten smok.
— Ha! Chytrze, Geralt. Bo i tak nie masz glejtu.
— Nie interesuje mnie ten smok, powtarzam. A co z tobą, Jaskier? Co ciebie tak ciągnie w tamtą stronę?
— Normalnie — trubadur wzruszył ramionami. - Trzeba być blisko wydarzeń i atrakcji. O walce z tym smokiem będzie głośno. Pewnie, mógłbym ułożyć balladę na podstawie opowieści, ale inaczej będzie brzmiała śpiewana przez kogoś, kto widział bój na własne oczy.
— Bój? — zaśmiał się Trzy Kawki. - Chyba coś w rodzaju świniobicia albo ćwiartowania ścierwa. Słucham i z podziwu wyjść nie mogę. Sławni wojownicy, którzy pędzą tu, co koń wyskoczy, żeby dorznąć półzdechłego smoka otrutego przez jakiegoś chama. Śmiać się chce i rzygać.
— Mylisz się — rzekł Geralt. - Jeżeli smok nie padł od trucizny na miejscu, to jego organizm zapewne już ją zwalczył i smok jest w pełni sił. Nie ma to zresztą wielkiego znaczenia. Rębacze z Crinfrid i tak go zabiją, ale bez boju, jeśli chcesz wiedzieć, nie obędzie się.
— Stawiasz więc na Rębaczy, Geralt?
— Jasne.
— Akurat — odezwał się milczący do tej chwili strażnik artysta. - Smoczysko to stwór magiczny i nie ubić go inaczej, jak czarami. Jeżeli ktoś da mu rady, to ta czarownica, która przejechała tędy wczoraj.
— Kto? — Geralt przechylił głowę.
— Czarodziejka — powtórzył strażnik. - Przecie mówię.
— Imię podała?
— Podała, alem zapomniał. Miała glejt. Młoda była, urodziwa, na swój sposób, ale te oczy… Wiecie sami, panie. Zimno się człekowi robi, gdy taka spojrzy.
— Wiesz coś o tym, Jaskier? Kto to może być?
— Nie — skrzywił się bard. - Młoda, urodziwa i te oczy. Tez mi wskazówka. Wszystkie takie są. Żadna, którą znam, a znam wiele, nie wygląda na więcej niż dwadzieścia pięć, trzydzieści, a niektóre, słyszałem, pamiętają czasy, gdy bór szumiał tam, gdzie dzisiaj stoi Novigrad. W końcu, od czego są eliksiry z mandragory? A oczy sobie również mandragorą zakrapiają, żeby błyszczały. Jak to baby.
— Ruda nie była? — spytał wiedźmin.
— Nie, panie — rzekł dziesiętnik. - Czarniutka.
— A koń, jakiej maści? Kasztan z białą gwiazdką?
— Nie. Kary, jak ona. Ano, panowie, mówię wam, ona smoka ubije. Smok to robota dla czarodzieja. Ludzka moc przeciw niemu nie podoła.
— Ciekawe, co by na to powiedział szewc Kozojed — zaśmiał się Jaskier. - Gdyby miał pod ręką coś mocniejszego niż ciemier i wilcza jagoda, smocza skóra suszyłaby się dziś na hołopolskim ostrokole, ballada byłaby gotowa, a ja nie płowiałbym tu na słońcu…
— Jak to się stało, że Niedamir nie wziął cię ze sobą? -spytał Geralt, koso spoglądając na poetę. - Przecież byłeś w Hołopolu, gdy wyruszał. Czyżby król nie lubił artystów? Co sprawiło, że tu płowiejesz, zamiast przygrywa u królewskiego strzemienia?
— Sprawiła to pewna młoda wdowa — rzekł ponuro Ja skier. - Cholera by to wzięła. Zabradziażyłem, a na drugi dzień Niedamir i reszta byli już za rzeką. Wzięli ze sobą nawet tego Kozojeda i zwiadowców z hołopolskiej milicji, tylko o mnie zapomnieli. Tłumaczę to dziesiętnikowi, a on swoje…
— Jest glejt, puszczam — rzekł beznamiętnie halabardnik, odlewając się na ścianę domku mytnika. - Nie mi glejtu, nie puszczam. Rozkaz taki…
— O — przerwał mu Trzy Kawki. - Dziewczęta wracają z piwem.
— I nie same — dodał Jaskier, wstając. - Patrzcie jak koń. Jak smok.
Od strony brzozowego lasku nadjeżdżały cwałem Zerri kanki, flankując jeźdźca siedzącego na wielkim, bojowym niespokojnym ogierze.
Wiedźmin wstał również.
Jeździec nosił fioletowy, aksamitny kaftan ze srebrnym szamerunkiem i krótki płaszcz, obszyty sobolowym futrem. Wyprostowany w siodle, patrzył na nich dumnie, Geralt znał takie spojrzenia. I nie przepadał za nimi.
— Witam panów. Jestem Dorregaray — przedstawił się jeździec, zsiadając powoli i godnie. - Mistrz Dorregarayl Czarnoksiężnik.
— Mistrz Geralt. Wiedźmin.
— Mistrz Jaskier. Poeta.
— Borch, zwany Trzy Kawki. A moje dziewczęta, które tam oto wyciągają szpunt z antałka, już poznałeś, panie Dorregaray.
— Tak jest, w rzeczy samej — rzekł czarodziej bez uśmiechu. - Wymieniliśmy ukłony, ja i piękne wojowniczki z Zerrikanii.
— No, to na zdrowie. - Jaskier rozdał skórzane kubki) przyniesione przez Veę. - Napijcie się z nami, panie czarodzieju. Panie Borch, dziesiętnikowi też dać?
— Jasne. Chodź tu do nas, wojaku.
— Sądzę — rzekł czarnoksiężnik, upiwszy mały, dystyngowany łyk — że pod zaporę na moście sprowadza panów ten sam cel, co i mnie?
— Jeśli macie na myśli smoka, panie Dorregaray — powiedział Jaskier — to tak jest, w samej rzeczy. Chcę tam być i ułożyć balladę. Niestety, ten tu dziesiętnik, człek widać bez ogłady, nie chce mnie przepuścić. Żąda glejtu.
— Upraszam wybaczenia. - Halabardnik wypił swoje piwo, zamlaskał. - Mam przykazane pod gardłem, nikogo bez glejtu nie puszczać. A podobno całe Hołopole już się zebrało z wozami i chce ruszyć w góry za smokiem. Mam nakazane…
— Twój rozkaz, żołnierzu — zmarszczył brwi Dorregaray — tyczy się tedy motłochu, mogącego zawadzać, dziewek, mogących szerzyć rozpustę i paskudną niemoc, złodziei, szumowin i hultajstwa. Ale nie mnie.
— Nikogo bez glejtu nie przepuszczę — nasrożył się dziesiętnik. - Klnę się…
— Nie klnij się — przerwał mu Trzy Kawki. - Lepiej się jeszcze napij. Tea, nalej temu mężnemu wojakowi. I usiądźmy, panowie. Picie na stojąco, szybko i bez należytego namaszczenia nie przystoi szlachcie.
Usiedli na balach dookoła antałka. Halabardnik, świeżutko pasowany na szlachcica, kraśniał z zadowolenia.
— Pij, dzielny setniku — ponaglał Trzy Kawki.
— Dziesiętnik aby jestem, nie setnik. - Halabardnik jeszcze bardziej pokraśniał.
— Ale będziesz setnik, musowo. - Borch wyszczerzył zęby. - Chłop z ciebie łebski, migiem awansujesz.
Dorregaray, odmawiając dolewki, odwrócił się w stronę Geralta.
— W miasteczku jeszcze głośno o bazyliszku, mości wiedźminie, a ty już za smokiem się rozglądasz, jak widzę — powiedział cicho. - Ciekawe, aż tak potrzebna ci gotówka, czy też dla czystej przyjemności mordujesz stworzenia zagrożone wymarciem?