— To przestroga — Jaskier wysunął lekko język, co zwykł był czynić, gdy się skupiał. - Przestroga, albowiem… hmm.. Byśmy nie zapomnieli… hmm… hmmm… Już mam!
Brzmi głucho serce dzwonu, śpiewa pieśń o śmierci.
O śmierci, którą wszakże łatwiej znieść niźli niepamięć…
Woda tuż obok wiedźmina eksplodowała. Jaskier wrzasnął. Wyłaniający się z piany wyłupiastooki potwór zamierzył się na Geralta szerokim, zębatym, kosopodobnym ostrzem. Geralt miał miecz w ręku już w chwili, gdy woda zaczynała się wygarbiać, teraz więc tylko pewnie zakręcił się w biodrach i chlasnął potwora przez obwisłe, łu-skowate podgardle. Natychmiast obrócił się w drugą stronę, gdzie burzył wodę następny, w dziwacznym hełmie, w czymś, co przypominało zbroję z zaśniedziałej miedzi. Wiedźmin szerokim zamachem miecza odbił ostrze godzącej w niego krótkiej włóczni i z impetem, jaki dało mu to odbicie, ciął przez rybiogadzi, zębaty pysk. Odskoczył w stronę krawędzi półki, rozbryzgując wodę.
— Uciekaj, Jaskier!
— Daj rękę!
— Uciekaj, do cholery!
Następny stwór wychynął z fal, świszcząc zakrzywioną szablą, trzymaną w zielonej, kostropatej łapie. Wiedźmin odbił się plecami od najeżonej muszlami krawędzi skały, wszedł w pozycję, ale rybiooki stwór nie zbliżał się. Wzrostem dorównywał Geraltowi, woda sięgała mu również do pasa, ale imponująco zjeżony grzebień na głowie i rozdęte skrzela sprawiały, że wydawał się większy. Grymas, krzywiący szeroką, uzbrojoną zębami paszczękę, do złudzenia przypominał okrutny uśmiech.
Stwór, nie zwracając uwagi na dwa drgające, unoszące się w czerwonej wodzie ciała, podniósł swoją szablę, trzymaną oburącz za długą, pozbawioną jelca rękojeść. Jeszcze mocniej strosząc grzebień i skrzela, zwinnie zakręcił klingą w powietrzu. Geralt słyszał, jak lekkie ostrze syczy i furkocze.
Stwór zrobił krok do przodu, posyłając w stronę wiedźmina falę. Geralt zamłynkował, zafurkotał mieczem w odpowiedzi. I też zrobił krok, przyjmując wyzwanie.
Rybiooki zręcznie obrócił długie palce na rękojeści i powoli opuścił opancerzone szylkretem i miedzią ramiona, zanurzył je aż po łokcie, kryjąc broń pod wodą. Wiedźmin ujął miecz oburącz — prawą dłonią tuż pod jelcem, lewą za głowicę, uniósł broń do góry i nieco w bok, powyżej prawego ramienia. Patrzył w oczy potwora, ale to były opalizujące oczy ryby, oczy o tęczówkach w kształcie kropli, połyskujących zimno i metalicznie. Oczy, które niczego nie wyrażały i nie zdradzały niczego. Niczego, co mogłoby uprzedzić o ataku.
Z głębiny, z dołu schodów, niknących w czarnej otchłani, dobiegały dźwięki dzwonu. Coraz bliższe, coraz wyraźniejsze.
Rybiooki runął do przodu, wyrywając klingę spod wody, zaatakował szybkim jak myśl, dolnobocznym cięciem. Geralt miał po prostu szczęście — założył, że cios będzie zadany od prawej. Sparował ostrzem skierowanym ku dołowi, silnie wykręcając korpus, natychmiast obrócił miecz, wiążąc go na płask z szablą potwora. Teraz wszystko zależało od tego, który z nich prędzej obróci palce na rękojeści, kto pierwszy przejdzie z płaskiego, statycznego zwarcia kling do ciosu, ciosu, którego siłę budowali już obaj, przenosząc ciężar ciała na właściwą nogę. Geralt wiedział już, że obaj są jednakowo szybcy.
Ale rybiooki miał dłuższe palce.
Wiedźmin ciął go w bok, powyżej biodra, wykręcił się w półobrót, rozchlastał, napierając na klingę, umknął bez trudu przed szerokim i bezładnym, rozpaczliwym i pozbawionym gracji uderzeniem. Potwór, bezgłośnie otwierając rybi pysk, zniknął pod wodą, w której tętniły ciemnoczerwone obłoki.
— Daj rękę! Prędko! — wrzasnął Jaskier. - Płyną, całą kupą! Widzę ich!
Wiedźmin chwycił prawicę barda i wyrwał się z wody na kamienną półkę. Za nim, szeroko, chlusnęła fala.
Zaczynał się przypływ.
Uciekali chyżo, ścigani przez przybierającą wodę. Geralt obejrzał się i zobaczył, jak z morza wypryskują kolejne, liczne rybostwory, jak rzucają się w pościg, skacząc zwinnie na muskularnych nogach. Bez słowa przyspieszył bieg.
Jaskier dyszał, biegł ciężko, rozpryskując wodę, już sięgającą kolan. Nagle potknął się, upadł, chlapnął pomiędzy morszczyny, wspierając się na rozdygotanych rękach. Geralt chwycił go za pas, wyrwał z piany gotującej się dookoła.
— Biegnij! — krzyknął. - Zatrzymam ich!
— Geralt…
— Biegnij, Jaskier! Zaraz woda wypełni rozpadlinę, a wtedy nie wydostaniemy się stąd! Pędź iłe sił!
Jaskier jęknął i pobiegł. Wiedźmin biegł za nim, Ucząc, że potwory rozciągną się w pościgu. Wiedział, że w walce z całą grupą nie ma szans.
Dognali go przy samej rozpadlinie, bo woda była już na tyle głęboka, by mogli płynąć, podczas gdy on z trudem, nurzając się w pianie, drapał się w górę po oślizgłych kamieniach. W rozpadlinie było jednak zbyt ciasno, by mogli go opaść ze wszystkich stron. Zatrzymał się w niecce, w tej, w której Jaskier znalazł czaszkę.
Zatrzymał się, odwrócił. I uspokoił.
Pierwszego dosięgną! samym końcem miecza w miejsce, gdzie powinna być skroń. Drugiemu, uzbrojonemu w coś w rodzaju krótkiego berdysza, rozpłatał brzuch. Trzeci uciekł.
Wiedźmin rzucił się w górę wąwozu, ale w tym samym momencie wzbierająca fala zahuczała, wybuchnęła pianą, zakotłowała wirem w kominie, zerwała go z głazów i powlokła w dół, w kipiel. Zderzył się z trzepocącym w wirze rybostworem, odrzucił go kopniakiem. Ktoś chwycił go za nogi i pociągnął w dół, na dno. Walnął plecami o skałę, otworzył oczy, w samą porę, by zobaczyć ciemne kształty tamtych, dwa szybkie błyski. Pierwszy błysk sparował mieczem, przed drugim odruchowo zasłonił się lewą ręką. Poczuł uderzenie, ból, a zaraz po tym ostre szczypnięcie soli. Odbił się nogami od dna, wyprysnął w górę, ku powierzchni, złożył palce, odpalił Znak. Eksplozja była głucha, dźgnęła uszy krótkim paroksyzmem bólu. Jeżeli wyjdę z tego, pomyślał, młócąc wodę rękami i nogami, jeżeli z tego wyjdę, pojadę do Yen do Yengerbergu, spróbuję jeszcze raz… Jeżeli z tego wyjdę…
Wydało mu się, że słyszy buczenie trąby. Lub rogu. Fala, ponownie wybuchając w kominie, uniosła go do góry, wyrzuciła brzuchem na wielki głaz. Teraz słyszał wyraźnie buczenie rogu, wrzaski Jaskra, zdające się dobiegać ze wszystkich stron równoczbśnie. Wydmuchnął słoną wodę z nosa, rozejrzał się, odrzucając z twarzy mokre włosy. Był na brzegu, tuż przy miejscu, z którego wyruszyli. Leżał brzuchem na kamieniach, dookoła białą pianą gotował się przybój. Za nim, w wąwozie, teraz już będącym wąską zatoką, tańczył na falach wielki, szary delfin. Na jego grzbiecie, miotając mokrymi, seledynowymi włosami, siedziała syrenka. Miała piękne piersi.
— Białowłosy! — zaśpiewała, machając ręką, w której trzymała dużą, stożkowatą, spiralnie skręconą konchę. - Żyjesz?
- Żyję — zdziwił się wiedźmin. Piana wokół niego zrobiła się różowa. Lewe ramię sztywniało, szczypało od soli. Rękaw kurtki był rozcięty, równo i prosto, z rozcięcia buchała krew. Wyszedłem z tego, pomyślał, znowu się udało. Ale nie, nigdzie nie pojadę.
Zobaczył Jaskra, który biegł ku niemu, potykając się na mokrych otoczakach.
— Powstrzymałam ich! — zaśpiewała syrenka i znowu zadęła w konchę. - Ale nie na długo! Uciekaj i nie wracaj tu, białowłosy! Morze… Nie jest dla was!
— Wiem! — odkrzyknął — Wiem! Dziękuję, Sh'eenaz!
VII
— Jaskier — odezwała się Oczko, rozdzierając zębami — koniec bandaża i motając supeł na nadgarstku Geralta. - Wyjaśnij mi, skąd wzięła się pod schodami kupa ślimaczych skorup? Żona Drouharda właśnie je sprząta i nie ukrywa przy tym, co o was obu sądzi.
— Skorupy? — zdziwił się Jaskier. - Jakie skorupy? Pojęcia nie mam. Może upuściły je przelatujące kaczki?
Geralt uśmiechnął się, obracając twarz w cień. Uśmiechnął się na wspomnienie bluźnierstw Jaskra, który spędził całe popołudnie na otwieraniu muszli i grzebaniu w oślizgłym mięsie, pokaleczył sobie palce i upaprał koszulę, ale nie znalazł ani jednej perły. I nie dziwota, albowiem prawdopodobnie nie były to żadne periopławy, ale zwykłe skójki czy omułki. Pomysł, by na małżach gotować zupę, porzucili, gdy Jaskier otworzył pierwszą skorupę — mięczak wyglądał nieapetycznie i śmierdział tak, że aż łzy ciekły z oczu.
Oczko zakończyła bandażowanie i usiadła na odwróconym cebrze. Wiedźmin podziękował, oglądając zgrabnie opatrzoną rękę. Rana była głęboka i dość długa, obejmowała też łokieć, który wściekle bolał przy poruszeniach. Opatrzyli ją prowizorycznie jeszcze na brzegu morza, ale nim dotarli do domu, zaczęła krwawić ponownie. Tuż przed przyjściem dziewczyny Geralt wlał w rozsieczone przedramię eliksir koagulujący krew, poprawił eliksirem znieczulającym, a Essi nakryła ich w chwili, gdy próbowali z Jaskrem zszyć ranę za pomocą nitki uwiązanej do rybackiego haczyka. Oczko sklęła ich i sama wzięła się za opatrunek, a w tym czasie Jaskier uraczył ją barwną opowieścią o walce, zastrzegając sobie przy tym kilkakrotnie wyłączne prawa do ballady o całym wydarzeniu. Essi, rzecz jasna, zasypała Geralta lawiną pytań, na które nie umiał odpowiedzieć. Odebrała to źle, najwyraźniej odniosła wrażenie, że tai coś przed nią. Naburmuszyła się i zaprzestała indagacji.
— Agloval już wie — powiedziała. - Widziano was, powracających, a Drouhardowa, gdy zobaczyła krew na schodach, poleciała na plotki. Naród kopnął się ku skałom w nadziei, że fale coś wyrzucą, kręcą się tam do tej pory, ale, o ile wiem, niczego nie znaleźli.
— I nie znajdą — rzekł wiedźmin. - Do Aglovala wybiorę się jutro, ale uprzedź go, jeśli możesz, by zabronił ludziom kręcić się koło Smoczych Kłów. Tylko ani słowa, proszę, o tych schodach ani o Jaskrowych fantazjach o mieście Ys. Zaraz znaleźliby się poszukiwacze skarbów i sensacji i padłyby nowe trupy…