— Odejdźcie — powiedział Agloval cicho. - Idźcie sobie. Dokąd chcecie. Zostawcie mnie w spokoju.
- Żegnaj, książę — powiedziała Essi. - A na pożegnanie przyjmij dobrą radę. Radę, której powinien udzielić ci wiedźmin, ale nie chcę, by wiedźmin ci jej udzielał. By zniżał się do udzielania ci rad. Zrobię to za niego.
— Słucham.
— Ocean jest wielki, Agloval. Nikt jeszcze nie zbadał, co jest tam, za horyzontem, jeżeli w ogóle coś tam jest. Ocean jest większy niż jakakolwiek puszcza, w głąb której zepchnęliście elfów. Jest trudniej dostępny niż jakiekolwiek góry i wąwozy, w których masakrowaliście bobołaków. A tam, na dnie oceanu, mieszka rasa, używająca zbroi, znająca tajniki obróbki metali. Strzeż się, Agloval. Jeżeli z poławiaczami zaczną wypływać łucznicy, rozpoczniesz wojnę z czymś, czego nie znasz. To, co chcesz ruszyć, może okazać się gniazdem szerszeni. Radzę wam, zostawcie im morze, bo morze nie jest dla was. Nie wiecie i nigdy nie dowiecie się, dokąd prowadzą schody, którymi idzie się w dół Smoczych Kłów.
— Jesteście w błędzie, panno Essi — rzekł spokojnie Agloval. - Dowiemy się, dokąd prowadzą te schody. Więcej, zejdziemy tymi schodami. Sprawdzimy, co jest po tamtej stronie oceanu, jeżeli w ogóle coś tam jest. I wyciągniemy z tego oceanu wszystko, co tylko da się wyciągnąć. A jeśli nie my, to zrobią to nasze wnuki albo wnuki naszych wnuków. To tylko kwestia czasu. Tak, zrobimy to, choćby ten ocean miał stać się czerwony od krwi. I ty o tym wiesz, Essi, mądra Essi, która piszesz kronikę ludzkości swoimi balladami. Życie to nie ballada, mała, biedna, pięknooka poetko zagubiona wśród swoich pięknych słów. Życie to walka. A walki nauczyli nas właśnie owi więcej od nas warci wiedźmini. To oni pokazali nam drogę, oni utorowali ją dla nas, oni zasłali ją trupami tych, którzy stali nam, ludziom, na przeszkodzie i zawadzie, trupami tych, którzy bronili przed nami tego świata. My, Essi, tylko tę walkę kontynuujemy. To my, nie twoje ballady, tworzymy kronikę ludzkości. I niepotrzebni już są nam wiedźmini, i tak już nic nas nie powstrzyma. Nic. Essi, pobladła, dmuchnęła w lok i szarpnęła głową.
— Nic, Agloval?
— Nic, Essi.
Poetka uśmiechnęła się.
Z przedpokojów dobiegł ich nagle hałas, okrzyki, tupot. Do sali wpadli paziowie i strażnicy, tuż przed drzwiami uklękli lub zgięli się w ukłonach, tworząc szpaler.
W drzwiach stanęła Sh'eenaz.
Jej seledynowe włosy były kunsztownie utrefione, spięte wspaniałym diademem z korali i pereł. Była w sukni koloru morskiej wody, z falbankami białymi jak piana. Suknia była mocno wydekoltowana, tak że uroki syrenki, choć częściowo ukryte i udekorowane naszyjnikiem z nefrytów i lapis lazuli, były nadal godne najwyższego zachwytu.
— Sh'eenaz… — jęknął Agloval, padając na kolana. - Moja… Sh'eenaz…
Syrenka zbliżyła się wolno, a jej chód był miękki i pełen gracji, płynny jak nadbiegająca fala.
Zatrzymała się przed księciem, błysnęła w uśmiechu drobnymi, białymi ząbkami, potem zaś zebrała szybko suknię w małe dłonie i uniosła ją, dość wysoko, na tyle wysoko, by każdy mógł ocenić jakość pracy morskiej czarownicy, morszczynki. Geralt przełknął ślinę. Nie było wątpliwości: morszczynka wiedziała, co to są ładne nogi i jak się je robi.
— Ha! — zakrzyknął Jaskier. - Moja ballada… To zupełnie jak w mojej balladzie… Zyskała dla niego nóżki, ale straciła głos!
— Niczego nie straciłam — powiedziała Sh'eenaz śpiewnie najczystszym wspólnym. - Na razie. Po tej operacji jestem jak nowa.
— Mówisz w naszym języku?
— A co, nie wolno? Jak się masz, białowłosy. O, i twoja ukochana tu jest, Essi Daven, jeśli pamiętam. Lepiej już ją znasz czy nadal ledwie ledwie?
— Sh'eenaz… — jęknął Agloval rozdzierająco, zbliżając się do niej na kolanach. - Moja miłości! Moja ukochana… jedyna… Więc jednak, nareszcie. Więc jednak, Sh'eenaz!
Syrenka wdzięcznym gestem podała mu rękę do ucałowania.
— A tak. Bo ja też cię kocham, głupku. A co to byłaby za miłość, gdyby kochającego nie było stać na trochę poświęcenia.
IX
Odjechali z Bremervoord wczesnym, chłodnym rankiem, wśród mgły odbierającej jaskrawość czerwonej kuli słońca wytaczającej się zza horyzontu. Odjechali we troje. Tak jak postanowili. Nie rozmawiali o tym, nie robili planów — chcieli po prostu być razem. Jakiś czas.
Opuścili kamienisty przylądek, pożegnali urwiste, poszarpane klify nad plażami, dziwaczne formacje wysieczonych przez fale i wichry wapiennych skał. Ale gdy zjechali w ukwieconą i zieloną dolinę Dół Adalatte, nadal mieli w nozdrzach zapach morza, a w uszach huk przyboju i przeraźliwe, dzikie wrzaski mew.
Jaskier gadał teezustannie, bez przerwy, przeskakiwał z tematu na temat i praktycznie żadnego nie kończył. Opowiadał o Kraju Barsa, gdzie głupi zwyczaj każe dziewczynom strzec cnoty aż do zamążpójścia, o żelaznych ptakach z wyspy Inis Porhoet, o żywej wodzie i martwej wodzie, o smaku i dziwnych właściwościach szafirowego wina, zwanego ciii, o królewskich czworaczkach z Ebbing, okropnych, dokuczliwych bachorach, zwanych Putzi, Gritzi, Mitzi i Juan Pablo Vassermiller. Opowiadał o lansowanych przez konkurencję nowych kierunkach w muzyce i poezji, będących, zdaniem Jaskra, upiorami, symulującymi ruchy żywotne.
Geralt milczał. Essi też milczała lub odpowiadała półsłówkami. Wiedźmin czuł na sobie jej wzrok. Wzrok, którego unikał.
Przez rzekę Adalatte przeprawili się promem, przy czym sami musieli ciągnąć liny, albowiem przewoźnik znajdował się w stanie patetycznie zapijaczonej, trupio białej, sztywno-rozdygotanej, zapatrzonej w otchłań bladości, nie mógł puścić słupa u podsienia, którego trzymał się oburącz, a na wszystkie pytania, jakie mu zadawali, odpowiadał jednym, jedynym słowem brzmiącym jak "wurg".
Kraj na drugim brzegu Adalatte spodobał się wiedźminowi — położone wzdłuż rzeki wsie były w większości otoczone ostrokołem, a to rokowało pewne szansę na znalezienie pracy.
Gdy poili konie, wczesnym popołudniem, Oczko podeszła do niego, korzystając z faktu, że Jaskier się oddalił. Wiedźmin nie zdążył się oddalić. Zaskoczyła go.
— Geralt — powiedziała cichutko. - Ja już… nie mogę tego znieść. To ponad moje siły.
Starał się uniknąć konieczności spojrzenia jej w oczy. Nie pozwoliła na to. Stała przed nim, bawiąc się błękitną perłą oprawioną w srebrny kwiatuszek zawieszony na szyi. Stała tak, a on znowu żałował, że to nie rybiooki z szablą ukrytą pod wodą.
— Geralt… Musimy coś z tym zrobić, prawda? Czekała na jego odpowiedź. Na słowa. Na trochę poświęcenia. Ale wiedźmin nie miał niczego, co mógłby jej poświęcić, wiedział o tym. Nie chciał kłamać. A naprawdę nie było go stać, bo nie mógł zdobyć się na to, by zadać jej ból.
Sytuację uratował Jaskier, niezawodny Jaskier, pojawiając się nagle. Jaskier ze swoim niezawodnym taktem.
— A pewnie, że tak! — wrzasnął i z rozmachem cisnął do wody kijek, którym rozgarniał szuwary i ogromne, nadrzeczne pokrzywy. - A pewnie, że musicie coś z tym zrobić, najwyższy czas! Nie mam ochoty przyglądać się dłużej temu, co dzieje się między wami! Czego ty od niego oczekujesz, Pacynko? Niemożliwości? A ty, Geralt, na co liczysz? Na to, że Oczko odczyta twoje myśli, tak jak… Tak, jak tamta? I że się tym zadowoli, a ty wygodnie pomilczysz, nie musząc niczego wyjaśniać, niczego deklarować, niczego odmawiać? Nie musząc się odsłaniać? Ile czasu, ile faktów trzeba wam obojgu, aby zrozumieć? I kiedy chcecie się zrozumieć, za kilka lat, we wspomnieniach? Przecież jutro mamy się rozstać, do diabła! Och, dość mam, na bogów, obydwojga mam potąd, potąd, o! Dobrze, posłuchajcie, ja teraz wyłamię sobie leszczynę i pójdę na ryby, a wy będziecie mieli chwilę tylko dla siebie, będziecie mogli wszystko sobie powiedzieć. Powiedzcie sobie wszystko, postarajcie się zrozumieć wzajemnie. To nie jest takie trudne, jak się wam wydaje. A później, na bogów, zróbcie to. Zrób to z nim, Pacynko. Zrób to z nią, Geralt, i bądź dla niej dobry. A wtedy, cholera, albo wam przejdzie, albo…
Jaskier odwrócił się gwałtownie i odszedł, łamiąc trzciny i klnąc. Zrobił wędkę z leszczynowego pręta i końskiego włosia i łowił do zapadnięcia zmroku.
Gdy odszedł, Geralt i Essi stali długo, oparci o pokraczną wierzbę schyloną nad nurtem. Stali, trzymając się za ręce. Potem wiedźmin mówił, mówił cicho i długo, a oczko Oczka było pełne łez.
A potem, na bogów, zrobili to, ona i on.
I wszystko było dobrze.
X
Następnego dnia urządzili sobie coś w rodzaju uroczystej wieczerzy. W mijanej wsi Essi i Geralt kupili sprawione jagniątko. W czasie gdy się targowali, Jaskier cichcem wykradł czosnek, cebulę i marchew z warzywnika za chałupą. Odjeżdżając, świsnęli jeszcze kociołek z płotu za kuźnią. Kociołek był lekko dziurawy, ale wiedźmin zalu-tował go Znakiem Igni.
Wieczerza odbyła się na polanie, w głębi puszczy. Ogień trzaskał wesoło, kociołek bulgotał. Geralt mieszał w nim troskliwie koziołkiem sporządzonym z okorowanego czubka choinki. Jaskier obierał cebulę i skrobał marchew. Oczko, która pojęcia nie miała o gotowaniu, uprzyjemniała im czas, grając na lutni i śpiewając nieprzyzwoite kuplety.
To była uroczysta wieczerza. Bo rano mieli się rozstać.
Rano każde z nich miało ruszyć w swoją drogę; na poszukiwanie czegoś, co już przecież mieli. Ale nie wiedzieli, że to mają, nawet nie domyślali się tego. Nie domyślali się, dokąd zaprowadzą ich drogi, którymi mieli rano wyruszyć. Każde z osobna.
Gdy się objedli, opili sprezentowanym przez Drouharda piwem, poplotkowali i pośmiali, Jaskier i Essi urządzili zawody śpiewacze. Geralt, z dłońmi pod głową, leżał na legowisku ze świerkowych gałązek i myślał, że nigdy nie słyszał tak pięknych głosów i równie pięknych ballad. Myślał o Yennefer. Myślał też o Essi. Miał przeczucie, że…