Braenn stała po kolana w gęstym kobiercu z mgły.
— Duen Canell — wskazała ręką.
Duen Canell, Miejsce Dębu. Serce Brokilonu.
Geralt był tu już kiedyś. Dwukrotnie. Ale nie opowiadał o tym nikomu. Nikt by nie uwierzył.
Kotlina zamknięta koronami wielkich, zielonych drzew. Skąpana w mgłach i oparach bijących z ziemi, ze skał, z gorących źródeł. Kotlina…
Medalion na jego szyi drgał lekko.
Kotlina skąpana w magii. Duen Canell. Serce Brokilonu.
Braenn podniosła głowę, poprawiła kołczan na plecach.
— Pójdziem. Daj rączkę, kruszynko.
Początkowo kotlina zdawała się wymarła. Otłuszczona.
Nie na długo. Rozległ się głośny, modulowany gwizd, a po ledwie zauważalnych stopniach z hub, spiralnie otaczających najbliższy pień, zwinnie zsunęła się smukła, ciemnowłosa driada, ubrana, jak wszystkie, w łaciaty, maskujący strój.
— Cead, Braenn.
— Cead, Sirssa. Va'n vort meath Eithne a?
— Neen, aefder — odparła ciemnowłosa, mierząc wiedźmina powłóczystym spojrzeniem. - Ess' ae'n Sidh?
Uśmiechnęła się, błysnęła białymi zębami. Była niezwykle urodziwa, nawet według ludzkich standardów. Geralt poczuł się niepewnie i głupio, świadom, że driada bez skrępowania taksuje go.
— Neen — pokręciła głową Braenn. - Ess' vatt'ghern, Gwynbleidd, a vaen meagh Eithne va, a'ss.
— Gwynbleidd? — piękna driada skrzywiła wargi. - Bloede caerme! Aen'ne caen n'wedd vort! Tess foile! Braenn zachichotała.
— O co chodzi? — spytał wiedźmin, robiąc się zły.
— Nic — zachichotała znowu Braenn. - Nic. Pójdźmy.
— Och — zachwyciła się Ciri. - Spójrz, Geralt, jakie śmieszne domki!
W głębi kotliny zaczynało się właściwe Duen Canell — "śmieszne domki", przypominające kształtem olbrzymie kule jemioły, oblepiały pnie i konary drzew na różnej wysokości, zarówno nisko, tuż nad ziemią, jak i wysoko, a nawet bardzo wysoko — pod samymi koronami. Geralt dostrzegł też kilka większych, naziemnych konstrukcji, szałasów z posplatanych, wciąż pokrytych liśćmi gałązek. Widział ruch w otworach sadyb, ale samych driad prawie nie było widać. Było ich znacznie mniej niż wtedy, gdy był tu poprzednio.
— Geralt — szepnęła Ciri. - Te domki rosną. Mają listki!
— Są z żywego drzewa — kiwnął głową wiedźmin. -Tak właśnie mieszkają driady, tak budują swoje domy. Żadna driada, nigdy, nie skrzywdzi drzewa, rąbiąc je czy piłując. One kochają drzewa. Potrafią jednak sprawić, by gałęzie rosły tak, by powstały domki.
- Śliczne. Chciałabym mieć taki domek w naszym parku.
Braenn zatrzymała się przed jednym z większych szałasów.
— Wejdź, Gwynbleidd — powiedziała. - Tutaj zaczekasz na panią Eithne. Va faill, kruszynko.
— Co?
— To było pożegnanie, Ciri. Powiedziała: do widzenia.
— Ach. Do widzenia, Braenn.
Weszli. Wnętrze «domku» migotało, jak kalejdoskop, od słonecznych plam, przeciśniętych i przesianych przez strukturę dachu.
— Geralt!
— Freixenet!
- Żyjesz, niech mnie diabli! — ranny błysnął zębami, unosząc się na posłaniu ze świerczyny. Zobaczył uczepioną uda wiedźmina Ciri i oczy mu się rozszerzyły, a rumieniec uderzył na twarz.
— Ty mała cholero! — rozdarł się. - Życia przez ciebie o mało nie postradałem! Och, masz ty szczęście, że wstać nie mogę, już ja bym ci skórę wygarbował!
Ciri wydęła usteczka.
— To już drugi — powiedziała, marszcząc śmiesznie nos — który chce mnie bić. Ja jestem dziewczynką, a dziewczynek bić nie wolno!
— Już ja bym et pokazał… co wolno — rozkaszlał się Freixenet. - Ty zarazo jedna! Eryyll tam od zmysłów odchodzi… Wici rozsyła, cały w strachu, że twoja babka ruszy na niego z wojskiem. Kto mu uwierzy, żeś sama zwiała? Wszyscy wiedzą, jaki jest Ervyll i co lubi. Wszyscy myślą, że ci… coś zrobił po pijanemu, a potem kazał utopić w stawie! Wojna z Nilfgaardem wisi na włosku, a traktat i sojusz z twoją babką diabli wzięli przez ciebie! Widzisz, co narobiłaś?
— Nie podniecaj się — ostrzegł wiedźmin — bo możesz dostać krwotoku. Jak się tu dostałeś tak szybko?
— Licho wie, większość czasu byłem bez ducha. Wlały mi coś obrzydliwego do gardła. Przemocą. Zacisnęły mi nos i… Taki wstyd, psia mać…
- Żyjesz dzięki temu, co wlały ci do gardła. Przyniosły cię tu?
— Wlokły na saniach. Pytałem o ciebie, nic nie mówiły. Byłem pewien, żeś dostał strzałę. Tak nagle wtedy zniknąłeś… A ty zdrów i cały, nawet nie w pętach, a do tego, proszę, ocaliłeś księżniczkę Cirillę… Niech mnie zaraza, ty radzisz sobie wszędzie, Geralt, zawsze spadasz na cztery łapy jak kot.
Wiedźmin uśmiechnął się, nie odpowiedział. Freixenet zakasłał ciężko, odwrócił głowę, splunął różową śliną.
— Ano — dodał. - I to, że mnie nie dokończyły, też ani chybi tyś sprawił. Znają cię, cholerne dziwożony. Już drugi raz ratujesz mnie z opresji.
— Daj pokój, baronie.
Freixenet, stękając, spróbował usiąść, ale zrezygnował.
— Gówno z mojej baronii — sapnął. - Baronem byłem w Hamm. Teraz jestem czymś w rodzaju wojewody u Ervylla, w Verden. To znaczy, byłem. Nawet jeśli wykarabskam się jakoś z tego lasu, w Verden nie ma już dla mnie miejsca, chyba że na szafocie. To spod mojej ręki i straży nawiała ta mała łasica, Cirilla. Myślisz, że co, z fantazji poszedłem samotrzeć do Brokilonu? Nie, Geralt, ja też wiałem, na litość Eryylla mogłem liczyć tylko wtedy, gdybym przyprowadził ją z powrotem. No i nadzialiśmy się na przeklęte dziwożony… Gdyby nie ty, skapiałbym tam, w wykrocie. Uratowałeś mnie znowu. To przeznaczenie, to jasne jak słońce.
— Przesadzasz. Freixenet pokręcił głową.
— To przeznaczenie — powtórzył. - Musiało być w górze zapisane, że się znów spotkamy, wiedźminie. Że to znowu ty uratujesz mi skórę. Pamiętam, mówiono o tym w Hamm po tym, jak zdjąłeś ze mnie tamten ptasi urok.
— Przypadek — rzekł zimno Geralt. - Przypadek, Freixenet.
— Jaki tam przypadek. Psiakrew, przecież gdyby nie ty, do dziś dzień byłbym pewnie kormoranem…
— Ty byłeś kormoranem? — krzyknęła Ciri w podnieceniu. - Prawdziwym kormoranem? Ptakiem?
— Byłem — wyszczerzył zęby baron. - Zaczarowała mnie jedna taka… dziwka… Psia jej… Z zemsty.
— Pewnie nie dałeś jej futra — stwierdziła Ciri, marszcząc nos. - Na tę, no… mufkę.
— Był inny powód — zaczerwienił się lekko Freixenet, po czym groźnie łypnął na dziewczynkę. - Ale co to ciebie obchodzi, ty pędraku!
Ciri zrobiła obrażoną minę i odwróciła głowę.
— Tak — odkaszlnął Freixenet. - Na czym to ja… Aha, na tym, jak odczarowałeś mnie w Hamm. Gdyby nie ty, Geralt, zostałbym kormoranem do końca życia, latałbym dookoła jeziora i obsrywał gałęzie, łudząc się, że uratuje mnie koszulka z pokrzywowego łyka tkana przez moją siostrunię z uporem godnym lepszej sprawy. Psiakrew, co sobie przypomnę tę jej koszulkę, mam ochotę kogoś kopnąć. Ta idiotka…
— Nie mów tak — uśmiechnął się wiedźmin. - Chęci miała jak najlepsze. Źle ją poinformowano, to wszystko. O odczynianiu uroków krąży mnóstwo bezsensownych mitów. I tak miałeś szczęście, Freixenet. Mogła kazać ci dać nura we wrzące mleko. Słyszałem o takim wypadku. Nakrycie koszulką z pokrzywy, jakby na to nie spojrzeć, jest mało szkodliwe dla zdrowia, nawet jeśli mało pomaga.
— Ha, może i prawda. Może za wiele wymagam od niej. Eliza zawsze była głupia, od dziecka była głupia i śliczna, w samej rzeczy, świetny materiał na żonę dla króla.
— Co to jest śliczny materiał? - spytała Ciri. - I dlaczego na żonę?
— Nie wtrącaj się, pędraku, mówiłem. Tak, Geralt, miałem szczęście, żeś się wtedy pojawił w Hamm. I że szwagrunio król skłonny był wydać tę parę dukatów, których zażądałeś za zdjęcie uroku.
— Wiesz, Freixenet — rzekł Geralt, uśmiechając się jeszcze szerzej — że wieść o tym wydarzeniu rozeszła się szeroko?
— Prawdziwa wersja?
— Nie bardzo. Po pierwsze, dodano ci dziesięciu braci.
— No nie! — baron uniósł się na łokciu, zakasłał. — A zatem, wliczając Flizę, miało nas być dwanaście sztuk? Co za cholerny idiotyzm! Moja mamusia nie była królicą!
— To nie wszystko. Uznano, że kormoran jest mało romantyczny.
— Bo jest! Nic w nim nie ma romantycznego! — baron skrzywił się, macając pierś owiązaną łykiem i płatami brzozowej kory. - W co więc byłem zaklęty, według opowieści?
— W łabędzia. To znaczy, w łabędzie. Było was jedenastu, nie zapominaj.
— A w czym, do jasnej zarazy, łabędź jest romantyczniejszy od kormorana?
— Nie wiem.
— Ja też nie. Ale założę się, że w opowieści to Fliza odczarowała mnie za pomocą jej straszliwego koszuliszcza z pokrzyw?
— Wygrałeś. A co słychać u Flizy?
— Ma suchoty, bidulka. Długo nie pociągnie.
— Smutne.
— Smutne — potwierdził Freixenet beznamiętnie, patrząc w bok.
— Wracając do uroku — Geralt oparł się plecami o ścianę z posplatanych, sprężynujących gałęzi. - Nawrotów nie masz? Pióra ci nie rosną?
— Chwalić bogów, nie — westchnął baron. - Wszystko w porządku. Jedno, co mi zostało z tamtych czasów, to smak na ryby. Nie ma dla mnie, Geralt, lepszego żarcia niż ryba. Czasami z samego rana idę sobie do rybaków, na przystań, a zanim wyszukają mi coś szlachetniejszego, to ja sobie jedną, drugą garść uklejek prosto z sadza, parę piskorzy, jelca albo klenia… Rozkosz, nie żarcie.
— On był kormoranem — powiedziała powoli Ciri, patrząc na Geralta. - A ty go odczarowałeś. Ty umiesz czarować!
— To chyba oczywiste — rzekł Freixenet — że umie. Każdy wiedźmin umie.