— Gwynbleidd — usłyszał. - Patrz uważnie. Nie, nic ci nie pomoże zamykanie oczu. Patrz, patrz na twoje przeznaczenie.
— Pamiętasz?
Nagły, rwący kurtynę dymu wybuch jasności, wielkie, ciężkie od świec kandelabry ociekające festonami wosku.
Kamienne ściany, strome schody. Schodząca po schodach zielonooka i popielatowłosa dziewczyna w diademiku z misternie rzeźbioną gemmą, w srebrnobłękitnej sukni z trenem podtrzymywanym przez pazia w szkarłatnym kubraczku.
— Pamiętasz?
Jego własny głos mówiący… Mówiący…
Wrócę tu za sześć lat…
Altana, ciepło, zapach kwiatów, ciężkie jednostajne brzęczenie pszczół. On sam, na kolanach, podający różę kobiecie o popielatych włosach rozsypanych lokami spod wąskiej, złotej obręczy. Na palcach dłoni, biorącej różę z jego ręki, pierścienie ze szmaragdami, wielkie, zielone kaboszony.
— Wróć tu — mówi kobieta. - Wróć tu, jeśli zmienisz zdanie. Twoje przeznaczenie będzie czekało.
Nigdy nie wróciłem, pomyślał. Nigdy tam… nie wróciłem. Nigdy nie wróciłem do…
Dokąd?
Popielate włosy. Zielone oczy.
Znowu jego głos, w ciemności, w mroku, w którym ginie wszystko. Są tylko ognie, ognie aż po horyzont. Kurzawa iskier w purpurowym dymie. Belleteyn! Noc Majowa! Z kłębów dymu patrzą ciemne, fiołkowe oczy, płonące w bladej, trójkątnej twarzy przesłoniętej czarną, sfalowaną burzą loków.
Yennefer!
— Za mało — wąskie usta widziadła skrzywione nagle, po bladym policzku toczy się łza. szybko, coraz szybciej, jak kropla wosku po świecy.
— Za mało. Trzeba czegoś więcej.
— Yennefer!
— Nicość za nicość — mówi widziadło głosem Eithne. - Nicość i pustka, która jest w tobie, zdobywco świata, który nie potrafisz nawet zdobyć kobiety, którą kochasz. Który odchodzisz i uciekasz, mając przeznaczenie w zasięgu ręki. Miecz przeznaczenia ma dwa ostrza. Jednym jesteś ty. A co jest drugim. Biały Wilku?
— Nie ma przeznaczenia — jego własny głos. - Nie ma.
Nie ma. Nie istnieje. Jedynym, co jest przeznaczone wszystkim, jest śmierć.
— To prawda — mówi kobieta o popielatych włosach i zagadkowym uśmiechu. - To prawda, Geralt.
Kobieta ma na sobie srebrzystą zbroję, zakrwawioną, pogiętą, podziurawioną ostrzami pik lub halabard. Krew wąską strużką cieknie jej z kącika zagadkowo i nieładnie uśmiechniętych ust.
— Ty drwisz z przeznaczenia — mówi, nie przestając się uśmiechać. - Drwisz sobie z niego, igrasz z nim. Miecz przeznaczenia ma dwa ostrza. Jednym jesteś ty. Drugim… jest śmierć? Ale to my umieramy, umieramy przez ciebie. Ciebie śmierć nie może doścignąć, więc zadowala się nami. Śmierć idzie za tobą krok w krok, Biały Wilku. Ale to inni umierają. Przez ciebie. Pamiętasz mnie?
— Ca… Calanthe!
— Możesz go uratować — głos Eithne, zza zasłony dymu. - Możesz go uratować, Dziecko Starszej Krwi. Zanim pogrąży się w nicości, którą pokochał. W czarnym lesie, który nie ma końca.
Oczy, zielone jak trawa wiosną. Dotyk. Głosy, krzyczące niezrozumiałym chórem. Twarze.
Nie widział już nic, leciał w przepaść, w pustkę, w ciemność. Ostatnim, co usłyszał, był głos Eithne.
— Niech więc tak się stanie.
VII
— Geralt! Obudź się! Obudź się, proszę!
Otworzył oczy, zobaczył słońce, złoty dukat o wyraźnych krawędziach, w górze, nad wierzchołkami drzew, za mętną zasłoną porannej mgły. Leżał na mokrym, gąbczastym mchu, twardy korzeń uwierał go w plecy.
Ciri klęczała przy nim, szarpiąc za połę kurtki.
— Zaraza… — odkaszlnął, rozejrzał się. - Gdzie ja jestem? Jak się tu znalazłem?
— Nie wiem — powiedziała. - Obudziłam się przed chwilką, tutaj, obok ciebie, okropecznie zmarznięta. Nie pamiętam, jak… Wiesz, co? To są czary!
— Zapewne masz rację — usiadł, wyciągając sosnowe igły zza kołnierza. - Zapewne masz rację, Ciri. Woda Brokilonu, cholera… Zdaje się, ze driady zabawiły się naszym kosztem.
Wstał, podniósł swój miecz leżący obok, przerzucił paś przez plecy.
— Ciri?
— Aha?
— Ty tez zabawiłaś się moim kosztem.
— Ja?
— Jesteś córką Payetty, wnuczką Calanthe z Cintry. Wiedziałaś od samego początku, kim ja jestem?
— Nie — zaczerwieniła się. - Nie od początku. Ty odczarowałeś mego tatę, prawda?
— Nieprawda — pokręcił głową. - Zrobiła to twoja mama. I twoja babka. Ja tylko pomogłem.
— Ale niania mówiła… Mówiła, ze jestem przeznaczona. Bo jestem Niespodzianka. Dziecko Niespodzianka. Geralt?
— Ciri — popatrzał na nią, kręcąc głową i uśmiechając się. - Wierz mi, jesteś największą niespodzianką, jaka mogła mnie spotkać.
— Ha! — twarz dziewczynki pojaśniała. - To prawda! Jestem przeznaczona. Niania mówiła, ze przyjdzie wiedźmin, który ma białe włosy i zabierze mnie. A babka wrzeszczała… Ach, co tam! Dokąd mnie zabierzesz, powiedz?
— Do domu. Do Cintry.
— Ach… A ja myślałam, że…
— Pomyślisz w drodze. Chodźmy, Ciri, trzeba wyjść z Brokilonu. To nie jest bezpieczne miejsce.
— Ja się nie boję!
— Ale ja się boję.
— Babka mówiła, ze wiedźmini nie boją się niczego.
— Babka mocno przesadziła. W drogę, Ciri. Żebym ja jeszcze wiedział, gdzie my… Spojrzał na słońce.
— No, zaryzykujmy… Pójdziemy tędy.
— Nie — Ciri zmarszczyła nos, wskazała w kierunku przeciwnym. - Tędy. Tam.
— A ty skąd to niby wiesz?
— Wiem — wzruszyła ramionami, spojrzała na niego bezbronnym i zdziwionym, szmaragdowym spojrzeniem. - Jakoś… Coś, tam… Nie wiem.
Córka Pavetty, pomyślał. Dziecko… Dziecko Starszej Krwi? Możliwe, ze odziedziczyła coś po matce.
— Ciri — rozchełstał koszulę, wyciągnął medalion. - Dotknij tego.
— Och — otworzyła usta. - Ale straszny wilk. Ale ma kły..
— Dotknij.
— Ojej!!!
Wiedźmin uśmiechnął się. Też poczuł gwałtowne drgnięcie medalionu, ostrą falę biegnącą po srebrnym łańcuszku.
— Poruszył się! - westchnęła Ciri. - Poruszył!
— Wiem. Idziemy, Ciri. Prowadź.
— To czary, prawda?
— Jasne.
Było tak, jak się spodziewał. Dziewczynka wyczuwała kierunek. Jakim sposobem, nie wiedział. Ale szybko, szybciej, niż oczekiwał, wyszli na drogę, na widłowate, trójstronne rozstaje. To była granica Brokilonu — przynajmniej według ludzi. Eithne, jak pamiętał, nie uznawała tego.
Ciri przygryzała wargę, zmarszczyła nos, zawahała się, patrząc na rozstaje, na piaszczyste, wyboiste drogi, zryte kopytami i kołami wozów. Ale Geralt wiedział już, gdzie jest, nie musiał i nie chciał polegać na jej niepewnych zdolnościach. Ruszył drogą prowadzącą na wschód, ku Brugge. Ciri, wciąż zmarszczona, obejrzała się na drogę zachodnią.
— Tamtędy idzie się do zamku Nastrog — zadrwił. - Stęskniłaś się za Kistrinem?
Dziewczynka zaburczała, poszła za nim posłusznie, ale jeszcze kilka razy oglądała się wstecz.
— O co chodzi, Ciri?
— Nie wiem — szepnęła. - Ale to zła droga, Geralt.
— Dlaczego? Idziemy do Brugge, do króla Venzlava, który mieszka w pięknym zamku. Wykąpiemy się w łaźni, wyśpimy w łóżku z pierzyną…
— To zła droga — powtórzyła. - Zła.
— Fakt, widywałem lepsze. Przestań kręcić nosem, Ciri. Idziemy, żwawo.
Minęli zakrzaczony zakręt. I okazało się, że Ciri miała rację.
Obstąpili ich nagle, szybko, ze wszystkich stron. Ludzie w stożkowatych hełmach, kolczugach i ciemnosinych tunikach ze złoto-czarną szachownicą Verden na piersiach. Otoczyli ich, ale żaden nie zbliżył się, nie dotknął broni.
— Skąd i dokąd to? — szczeknął krępy osobnik w wytartym, zielonym stroju, stając przed Geraltem na szeroko rozstawionych, pałąkowatych nogach. Twarz miał ciemną i pomarszczoną jak suszona śliwka. Łuk i białopierzaste strzały sterczały mu zza pleców, wysoko nad głową.
— Z Wypalanek — zełgał gładko wiedźmin, ściskając znacząco rączkę Ciri. - Wracam do siebie, do Brugge. A co?
— Królewska służba — rzekł ciemnolicy grzeczniej, jakby dopiero teraz zobaczył miecz na plecach Geralta. -
My…
— Dawaj no go tu, Junghans! — krzyknął ktoś stojący dalej, na drodze. Żołdacy rozstąpili się.
— Nie patrz, Ciri — powiedział Geralt szybko. - Odwróć się. Nie patrz.
Na drodze leżało zwalone drzewo blokujące przejazd plątaniną konarów. Nadcięta i złamana część pnia bielała w przydrożnej gęstwinie długimi promieniami drzazg. Przed drzewem stał wóz nakryty płachtą zakrywającą ładunek. Małe, kosmate konie leżały na ziemi zaplątane w dyszle i powody, naszpikowane strzałami, szczerząc żółte zęby. Jeden żył jeszcze, chrapał ciężko, wierzgał.
Byli tam też i ludzie leżący w ciemnych plamach wsią-klej w piach krwi, przewieszeni przez burtę wozu, pokurczeni u kół.
Spomiędzy zgromadzonych dookoła wozu uzbrojonych ludzi wyszło powoli dwóch, potem dołączył do nich trzeci. Pozostali — było ich około dziesięciu — stali nieruchomo, trzymając konie.
— Co tu się stało? — spytał wiedźmin, stając tak, by zasłonić przed wzrokiem Ciri scenę masakry. Kosooki mężczyzna w krótkiej kolczudze i wysokich butach popatrzył na niego badawczo, potarł trzeszczący od zarostu podbródek. Na lewym przedramieniu miał wytarty i wybłyszczony skórzany mankiet, jakiego używali łucznicy.
— Napad — powiedział krótko. - Wybiły kupców leśne dziwożony. My tu śledztwo czynimy.
— Dziwożony? Napadły na kupców?
— Widzisz przecie — wskazał ręką kosooki. - Nadziani strzałami niby jeże. Na gościńcu! Coraz bezczelniejsze robią się leśne wiedźmy. Już nie tylko w las nie można wejść, już nawet drogą wzdłuż lasu nie można.