— Oprócz czarodziejów, kogo wliczacie do tej reszty? — zaciekawił się Jaskier.
— Na pewno nie grajków i wierszokletów — zarechotał Yarpen Zigrin. - Wliczamy tych, co popracują toporem, a nie lutnią.
— Aha. - rzekł Trzy Kawki, patrząc w rozgwieżdżone niebo. - A czym popracuje szewc Kozojed i jego hałastra?
Yarpen Zigrin splunął w ognisko, mrucząc coś po krasnoludzku.
— Milicja z Hołopola zna te zasrane góry i robi za przewodników — rzekł cicho Boholt — toteż sprawiedliwie będzie dopuścić ich do podziału. Z szewcem jednak jest trochę inna sprawa. Widzicie, niedobrze będzie, jak chamstwo nabierze przekonania, że gdy się smok w okolicy pokaże, to zamiast słać po zawodowców, można mu mimochodem trutkę zadać i dalej z dziewkami gzić się we zbożu. Jak się taki proceder rozpowszechni, to chyba na żebry przyjdzie nam pójść. Co?
— Prawda — dodał Yarpen. - Dlatego, mówię wam, tego szewca coś niedobrego powinno przypadkowo spotkać, zanim, chędożony, do legendy trafi.
— Ma spotkać, to i spotka — rzekł Niszczuka z przekonaniem. - Zostawcie to mnie.
— A Jaskier — podchwycił krasnolud — rzyć mu w balladzie obrobi, na śmiech poda. Żeby mu była hańba i srom, na wieki wieków.
— O jednym zapomnieliście — powiedział Geralt. - Jest tu taki jeden, który może wam pomieszać szyki. Który na żadne podziały ani umowy nie pójdzie. Mówię o Eycku z Denesle. Rozmawialiście z nim?
— O czym? — zgrzytnął Boholt, drągiem poprawiając polana w ognisku. - Z Eyckiem, Geralt, nie pogadasz. On nie zna się na interesach.
— Jak podjeżdżaliśmy pod wasz obóz — powiedział Trzy Kawki — spotkaliśmy go. Klęczał na kamieniach, w pełnej zbroi, i gapił się w niebo.
— On tak cięgiem czyni — rzekł Zdzieblarz. - Medytuje, albo modły odprawia. Powiada, że tak trzeba, bo on od bogów ma rozkazano ludzi od złego ochraniać.
— U nas, w Crinfrid — mruknął Boholt — trzyma się takich w obórce, na łańcuchu, i daje kawałek węgla, wtedy oni na ścianach cudności malują. Ale dość tu będzie o bliźnich plotkować, o interesach gadajmy.
W krąg światła weszła bezszelestnie niewysoka, młoda kobieta o czarnych włosach opiętych złotą siateczką, owinięta wełnianym płaszczem.
— Co tu tak śmierdzi? — zapytał Yarpen Zigrin, udając, że jej nie widzi. - Nie siarka aby?
— Nie — Boholt, patrząc w bok, demonstracyjnie pociągnął nosem. - To piżmo albo inne pachnidło.
— Nie, to chyba… — krasnolud wykrzywił się. - Ach! Toż to wielmożna pani Yennefer! Witamy, witamy.
Czarodziejka powoli powiodła wzrokiem po zebranych, na chwilę zatrzymała na wiedźminie błyszczące oczy. Geralt uśmiechnął się lekko.
— Pozwolicie się przysiąść?
— Ależ oczywiście, dobrodziejko nasza — powiedział Boholt i czknął. - Siadajcie o tu, na kułbace. Rusz rzyć, Kennet, i podaj jaśnie czarodziejce kulbakę.
— Panowie tu o interesach, jak słyszę — Yennefer usiadła, wyciągając przed siebie zgrabne nogi w czarnych pończochach. - Beze mnie?
— Nie śmieliśmy — rzekł Yarpen Zigrin — niepokoić tak ważnej osoby.
— Ty, Yarpen — Yennefer zmrużyła oczy, obracając głowę w stronę krasnoluda — lepiej milcz. Od pierwszego dnia ostentacyjnie traktujesz mnie jak powietrze, więc rób tak dalej, nie przeszkadzaj sobie. Bo mnie to również nie przeszkadza.
— Co też wy, pani — Yarpen pokazał w uśmiechu nierówne zęby. - Niech mnie kleszcze oblezą, jeśli nie traktuję was lepiej niż powietrze. Powietrze, dla przykładu, zdarza mi się zepsuć, na co wobec was nie ośmieliłbym się żadną miarą.
Brodaci "chłopcy" zaryczeli gromkim śmiechem, ale ucichli natychmiast na widok sinej poświaty, jaka nagle otoczyła czarodziejkę.
— Jeszcze jedno słowo i z ciebie zostanie zepsute powietrze, Yarpen — powiedziała Yennefer głosem, w którym dźwięczał metal. - I czarna plama na trawie.
— W rzeczy samej — Boholt chrząknął, rozładowując ciszę, jaka zapadła. - Milcz, Zigrin. Posłuchamy, co ma nam do powiedzenia pani Yennefer. Użaliła się dopiero co, że bez niej o interesach mówimy. Z tego wnoszę, że ma dla nas jakąś propozycję. Posłuchajmy, proszę waszmości, co to za propozycja. Byle tylko nie proponowała nam, że sama, czarami, ukatrupi smoka.
— A co? — Yennefer uniosła głowo. - Uważasz, że to niemożliwe, Boholt?
— Może i możliwe. Ale dla nas nieopłacalne, bo pewnie zażądalibyście wówczas połowy smoczego skarbca.
— Co najmniej — rzekła zimno czarodziejka.
— No, to sami widzicie, że to dla nas żaden interes. My, pani, jesteśmy biedni wojownicy, jeśli łup nam koło nosa przejdzie, to głód w oczy zagląda. My szczawiem i lebiodą się żywimy…
— Od święta tylko czasem świstak się trafi — wtrącił Yarpen Zigrin smutnym głosem.
— …wodą kryniczną popijamy — Boholt golnął sobie z gąsiorka i otrząsnął się z lekka. - Dla nas, pani Yennefer, wyjścia nie ma. Albo łup, albo w zimie pod płotem zamarznąć. A gospody kosztują.
— I piwo — dodał Niszczuka.
— I dziewki wszeteczne — rozmarzył się Zdzieblarz.
— Dlatego — Boholt popatrzył w niebo — sami, bez czarów i bez waszej pomocy, smoka ubijemy.
— Takiś pewien? Pamiętaj, że są granice możliwości, Boholt.
— Może i są, nigdy nie spotkałem. Nie, pani. Powtarzam, sami smoka ubijemy, bez żadnych czarów.
— Zwłaszcza — dodał Yarpen Zigrin — że czary też pewnikiem mają swoje granice możliwości, których, przeciwnie do naszych, nie znamy.
— Sam na to wpadłeś — spytała wolno Yennefer — czy ktoś ci to podpowiedział? Czy to nie obecność wiedźmina w tym zacnym gronie pozwala wam na takie zadufanie?
— Nie — rzekł Boholt, patrząc na Geralta, który zdawał się drzemać, leniwie wyciągnięty na derce, z siodłem pod głową. - Wiedźmin nic do tego nie ma. Posłuchajcie, wielmożna Yennefer. Złożyliśmy królowi propozycję, nie zaszczycił nas odpowiedzią. Myśmy cierpliwi, do rana zaczekamy. Jeśli król ugodę przybije, jedziemy dalej razem. Jeśli nie, my wracamy.
— My też — warknął krasnolud.
— Targów żadnych nie będzie — kontynuował Boholt. - Albo wóz, albo przewóz. Powtórzcie nasze słowa Niedamirowi, pani Yennefer. A wam to powiem — ugoda dobra też dla was, i dla Dorregaraya, o ile się z nim dogadacie. Nam, zważcie, smocze ścierwo niepotrzebne, jeno ogon weźmiemy. A reszta wasza będzie, tylko brać-wybierać. Nie poskąpimy wam ni zębów, ni mózgu, niczego, co wam potrzebne do czarodziejstwa.
— Oczywista — dodał Yarpen Zigrin, chichocząc. - Padlina będzie dla was, czarodziejów, nikt wam jej nie zabierze. Chyba że inne sępy.
Yennefer wstała, zarzucając płaszcz na ramię.
— Niedamir nie będzie czekał do rana — powiedziała ostro. - Zgadza się na wasze warunki już teraz. Wbrew, wiedzcie to, radzie mojej i Dorregaraya.
— Niedamir — wycedził powoli Boholt — objawia mądrość, która zadziwia u tak młodego króla. Bo dla mnie, pani Yennefer, mądrość to między innymi umiejętność puszczania mimo uszu głupich lub nieszczerych rad.
Yarpen Zigrin parsknął w brodę.
— Inaczej zaśpiewacie — czarodziejka wzięła się pod boki — gdy jutro smok was pochlasta, podziurawi i potrzaska piszczele. Będziecie mi buty lizać i skamleć o pomoc. Jak zwykle. Jak ja was dobrze znam, jak dobrze znam takich, jak wy. Do mdłości was znam.
Odwróciła się, odeszła w mrok, bez słowa pożegnania.
— Za moich czasów — rzekł Yarpen Zigrin — czarownicy siedzieli w wieżach, czytali uczone księgi i mieszali kopyścią w tyglach. Nie plątali się wojownikom pod nogami, nie wtrącali się w nasze sprawy. I nie kręcili tyłkiem przed oczami chłopów.
— Tyłek, szczerze rzekłszy, niczego sobie — powiedział Jaskier, strojąc lutnię. - Co, Geralt? Geralt? Hej, gdzie podział się wiedźmin?
— A co nas to obchodzi? — mruknął Boholt, dorzucając drewna do ognia. - Poszedł. Może za potrzebą, proszę waszmości. Jego rzecz.
— Pewnie — zgodził się bard i uderzył dłonią po strunach. - Zaśpiewać wam coś?
— A zaśpiewaj, cholera — powiedział Yarpen Zigrin i splunął. - Ale nie myśl, Jaskier, że dam ci za twoje beczenie choć szeląga. Tu, chłopie, nie królewski dwór.
— To widać — kiwnął głową trubadur.
V
— Yennefer.
Odwróciła się, jak gdyby zaskoczona, chociaż wiedźmie nie wątpił, że już z daleka słyszała jego kroki. Postawiła na ziemi drewniany ceberek, wyprostowała się, odgarnęła z czoła włosy wyzwolone spod złotej siateczki, krętymi lokami spadające na ramiona.
— Geralt.
Jak zwykle, nosiła tylko dwa kolory. Swoje kolory — czerń i biel. Czarne włosy, czarne, długie rzęsy każące zgadywać skryty pod nimi kolor oczu. Czarna spódnica, czarny, krótki kaftanik z białym, futrzanym kołnierzem. Biała koszula z najcieńszego lnu. Na szyi czarna aksamitka ozdobiona usianą diamencikami gwiazdą z obsydianu.
— Nic się nie zmieniłaś.
— Ty tez nie. - Skrzywiła wargi. - I w obu wypadkach jest to równie normalne. Lub, jak wolisz, równie nienormalne. W każdym razie, napomykanie o tym, choć może i stanowi niezły sposób na rozpoczęcie rozmowy, jest bezsensowne. Prawda?
— Prawda — kiwnął głową, patrząc w bok, w stronę namiotu Niedamira i ognisk królewskich łuczników przysłoniętych ciemnymi sylwetkami furgonów. Od strony dalszego ogniska dobiegał dźwięczny głos Jaskra śpiewającego "Gwiazdy nad traktem", jedną ze swych najbardziej udanych ballad miłosnych.
— Cóż, wstęp mamy zatem już za sobą — rzekła czarodziejka. - Słucham, co dalej.
— Widzisz, Yennefer…
— Widzę — przerwała ostro. - Ale nie rozumiem. Po co tutaj przyjechałeś, Geralt? Przecież nie z powodu smoka? Chyba pod tym względem nic się nie zmieniło?