Выбрать главу

Czyta, pomyślał, jednak czyta. A może to Yurga powiedział jej, jak się nazywam? Może sam się wygadałem przez sen pod wpływem "czarnej mewy"? Cholera wie… Ale nic jej nie da wiedza o tym, jak się nazywam. Nic. Nie wie, kim jestem. Nie ma pojęcia, kim jestem.

Poczuł, jak delikatnie wciera mu w plecy zimną, kojącą maść o ostrym zapachu kamfory. Dłonie miała małe i bardzo miękkie.

— Wybacz, że robię to klasycznie — powiedziała. - Mogłabym usunąć ci odleżyny za pomocą magii, ale wysiliłam się trochę przy tej ranie na nodze i nie czuję się najlepiej. Na nodze zawiązałam i zasklepiłam, co się dało, nic ci już nie grozi. Przez najbliższe dwa dni nie wstawaj jednak. Nawet magicznie powiązane naczyńka lubią pękać, miałbyś paskudne wybroczyny. Szrama oczywiście zostanie. Jeszcze jedna do kolekcji.

— Dzięki… — przycisnął policzek do skór, by zniekształcić głos, zamaskować jego nienaturalne brzmienie. - Czy mogę wiedzieć… Komu dziękuję?

Nie powie, pomyślał. Albo nakłamie.

— Nazywam się Visenna. Wiem, pomyślał.

— Cieszę się — powiedział wolno, wciąż z policzkiem przy skórach. - Cieszę się z tego, że skrzyżowały się nasze drogi, Visenna.

— Cóż, przypadek — rzekła chłodno, naciągając mu koszulę na plecy i nakrywając kożuchami. - Wieść o tym, że jestem potrzebna, dostałam od celników z granicy. Jeśli jestem potrzebna, jadę. Taki mam dziwny zwyczaj. Posłuchaj, maść zostawię kupcowi, poproś, by nacierał cię rano i wieczorem. Jak twierdzi, uratowałeś mu życie, niech się odwdzięcza.

— A ja? Jak mógłbym odwdzięczyć się tobie, Visenna?

— Nie mówmy o tym. Nie biorę zapłaty od wiedźminów. Nazwij to solidarnością, jeśli chcesz. Zawodową solidarnością. I sympatią. W ramach tej sympatii przyjazna rada lub, jeśli wolisz, zalecenie uzdrowicielki. Przestań brać halucynogeny, Geralt. Halucynacje nie leczą. Niczego.

— Dziękuję, Visenna. Za pomoc i za radę. Dziękuję ci…za wszystko.

Wygrzebał rękę spod skór, namacał jej kolana. Drgnęła, po czym włożyła mu dłoń do dłoni, lekko zacisnęła. Ostrożnie uwolnił palce, przesunął nimi po jej ręce, po przedramieniu.

Oczywiście. Gładka skóra młodej dziewczyny. Drgnęła jeszcze silniej, ale nie cofnęła ręki. Wrócił palcami do jej dłoni, złączył uściskiem.

Medalion na szyi zawibrował, poruszył się.

— Dziękuję ci, Visenna — powtórzył, panując nad drżeniem głosu. - Rad jestem, że skrzyżowały się nasze drogi.

— Przypadek… — powiedziała, ale tym razem w jej głosie nie było chłodu.

— A może przeznaczenie? — spytał, dziwiąc się, bo podniecenie i zdenerwowanie uleciały z niego nagle, bez śladu. - Wierzysz w przeznaczenie, Visenna?

— Tak — odpowiedziała nie od razu. - Wierzę.

— W to — ciągnął — że ludzie związani przeznaczeniem zawsze się spotykają?

— W to także… Co robisz? Nie obracaj się…

— Chcę spojrzeć na twoją twarz… Visenna. Chcę spojrzeć w twoje oczy. A ty… Ty musisz spojrzeć w moje.

Zrobiła ruch, jakby chciała zerwać się z kolan. Ale została obok niego. Odwrócił się powoli, krzywiąc wargi z bólu. Było jaśniej, ktoś znowu dorzucił drewna do ognia.

Nie poruszyła się już. Obróciła tylko głowę w bok, profilem, ale tym wyraźniej widział, że usta jej drżą. Zacisnęła palce na jego dłoni, silnie.

Patrzył. Nie było żadnego podobieństwa. Miała zupełnie inny profil. Mały nos. Wąski podbródek. Milczała. Potem nagle pochyliła się, spojrzała mu prosto w oczy. Z bliska. Bez słowa.

— Jak ci się podobają? - spytał spokojnie. - Moje poprawione oczy? Takie… niecodzienne. Czy wiesz, Visenna, co robi się z oczami wiedźminów, aby je poprawić? Czy wiesz, że nie zawsze się to udaje?

— Przestań — powiedziała miękko. - Przestań, Geralt.

— Geralt… — poczuł nagle, jak coś się w nim rwie — To imię nadał mi Vesemir. Geralt z Rivii! Nauczyłem się nawet naśladować rivski akcent. Chyba z wewnętrznej potrzeby posiadania rodzinnych stron. Chociażby wymyślonych. Vesemir… nadał mi imię. Vesemir zdradził mi też twoje. Dość niechętnie.

— Cicho, Geralt, cicho.

— Mówisz mi dziś, że wierzysz w przeznaczenie. A wtedy… Wtedy wierzyłaś? Ach, tak, musiałaś wierzyć. Musiałaś wierzyć, że przeznaczenie każe nam się spotkać. Temu należy przypisać fakt, że sama bynajmniej nie dążyłaś do tego spotkania.

Milczała.

— Zawsze chciałem… Rozmyślałem nad tym, co ci powiem, kiedy się wreszcie spotkamy. Myślałem o pytaniu, jakie ci postawię. Sądziłem, że sprawi mi to perwersyjną przyjemność…

To, co błysnęło na jej policzku, było łzą. Niewątpliwie. Poczuł, jak gardło ściska mu się do bólu. Poczuł zmęczenie. Senność. Słabość.

— W świetle dnia… — jęknął. - Jutro, w blasku słońca, spojrzę w twoje oczy, Visenna… I zadam ci moje pytanie. A może nie zadam go, bo już za późno. Przeznaczenie? O, tak, Yen miała rację. Nie wystarczy być sobie przeznaczonym. Trzeba czegoś więcej… Ale spojrzę jutro w twoje oczy… W blasku słońca…

— Nie — powiedziała łagodnie, cicho, aksamitnie, głosem, który drążył, który szarpał pokładami pamięci, pamięci, której już nie było. Której nigdy nie było, a przecież była.

— Tak! — zaprotestował. - Tak. Chcę tego…

— Nie. Teraz zaśniesz. A gdy się obudzisz, przestaniesz chcieć. Po co mamy patrzeć na siebie w blasku słońca? Co to zmieni? Nie można już niczego cofnąć, niczego zmienić. Jaki sens ma zadawanie mi pytań, Geralt? Czy fakt, że nie będę umiała na nie odpowiedzieć, rzeczywiście sprawi ci perwersyjną przyjemność? Co nam da krzywdzenie się wzajemne? Nie, nie będziemy patrzeć na siebie w świetle dnia. Zaśnij, Geralt. A tak między nami, to wcale nie Vesemir nadał ci to imię. Chociaż to również niczego nie zmieni ani niczego nie cofnie, chciałabym, abyś o tym wiedział. Bądź zdrów i uważaj na siebie. I nie staraj się mnie szukać…

— Visenna…

— Nie, Geralt. Teraz zaśniesz. A ja… byłam twoim snem. Bądź zdrów.

— Nie! Visenna!

— Zaśnij — w aksamitnym głosie cichy rozkaz, łamiący wolę, drący ją jak tkaninę. Ciepło, nagle bijące z jej dłoni.

— Zaśnij. Zasnął.

VI

— Jesteśmy już na Zarzeczu, Yurga?

— Od wczoraj, panie Geralt. Wkrótce już rzeka Jaruga, a dalej to już moje strony. Spójrzcie, nawet konie raźniej idą, łbami rzucają. Czują, że dom blisko.

— Dom… Mieszkasz w grodzie?

— Na podgrodziu.

— Ciekawe — wiedźmin rozejrzał się. - Prawie nie widać śladów wojny. Mówiono, że strasznie zniszczony był ten kraj.

— Ano — rzekł Yurga. - Czego jak czego, ale ruin to nam tu nie brakowało. Przyjrzyjcie się baczniej, na każdej bez mała chałupie, w każdej zagrodzie bieli się wszystko od nowiuśkiej ciesielki. A za rzeką, obaczycie, tam jeszcze gorzej było, tam do gruntu wszystko zgorzało… Ale cóż, wojna wojną, a żyć trzeba. Przetrwalim największą zawieruchę, kiedy to Czarni toczyli się przez naszą ziemię. Prawda, wyglądało tedy, że zmienią tu wszystko w pustynię. Wielu z tych, co wtedy uciekli, nie powróciło nigdy. Ale na ich miejsce posiedlili się nowi. Żyć trzeba.

— To fakt — mruknął Geralt. - Żyć trzeba. Nieważne, co było. Trzeba żyć…

— Prawiście. No, macie, zakładajcie. Zszyłem wam portki, załatałem. Będą jak nowe. To tak, jak ta ziemia, panie Geralt. Podarło ją wojną, przeorało jak żelazem brony, popruło, pokrwawiło. Ale teraz będzie jak nowa. I jeszcze lepiej urodzi. Nawet ci, co w tej ziemi zgnili, ku dobru posłużą, użyźnią glebę. Na razie orać ciężko, bo kości, żelastwo wszędzie na polach, ale ziemia i z żelastwem sobie poradzi.

— Nie boicie się, że Nilfgaardczycy… że Czarni wrócą? Już raz znaleźli drogę przez góry…

— Ano, strach nam. I co z tego? Siąść i płakać, trząść się? Żyć trzeba. A co będzie, to będzie. Tego, co przeznaczone, tego się przecie i tak nie uniknie.

— Wierzysz w przeznaczenie?

— A jak mam nie wierzyć? Po tym, jakeśmy się na moście spotkali, na uroczysku, jakeście mnie od śmierci zratowali? Och, panie wiedźmin, obaczycie, padnie wam moja Złotolitka do nóg…

— Daj spokój. Szczerze mówiąc, ja więcej ci zawdzięczam. Tam, na moście… Przecież to moja praca, Yurga, mój fach. Przecież ja bronię ludzi za pieniądze. Nie z dobroci serca. Przyznaj się, Yurga, słyszałeś, co ludzie gadają o wiedźminach? Że nie wiadomo, kto gorszy, oni czy potwory, które zabijają…

— Nieprawda to, panie, nie wiem, czemu tak mówicie. Cóż to ja, oczu nie mam? Wyście wszak z tej samej gliny ulepieni, co owa uzdrowicielka…

— Visenna…

— Nie powiadała nam się z imienia. Ale przecie szła za nami w skok, bo wiedziała, że potrzebna, dogoniła wieczorem, zajęła się wami wraz, ledwo z siodła zeszła. O, panie, namęczyła się nad waszą nogą, od owej magii aż trzeszczało powietrze, a my ze strachu w las ucieklim. A jej potem krew się z nosa rzuciła. Nieprosta widać rzecz, czarować. O, z troską was opatrywała, iście, jak…

— Jak matka? — Geralt zacisnął zęby.

— Ano. Dobrzeście rzekli. A jak usnęliście…

— Tak, Yurga?

— Na nogach ledwo się trzymała, blada była jak płótno. Ale przyszła, pytała, czy nie potrzebuje który z nas pomocy. Wyleczyła smolarzowi rękę, co mu ją pień przytłukł. Grosza nie wzięła, jeszcze leków zostawiła. Nie, panie Geralt, na świecie, wiem to, różnie o wiedźminach gadają i różnie się o czarodziejach mówi. Ale nie u nas. My, z Górnego Sodden i ludzie z Zarzecza, wiemy lepiej. Za wiele my czarodziejom zawdzięczamy, coby nie wiedzieć, jacy oni. Pamięć o nich u nas nie w plotkach i gadkach, a w kamieniu kuta. Obaczycie sami, niech no tylko się zagajnik skończy. Zresztą, sami pewnie lepiej wiecie. Toż to bitwa była na cały świat głośna, a ledwo rok minął. Musieliście słyszeć.