Выбрать главу

— Nie było mnie tu — mruknął wiedźmin. - Od roku. Byłem na północy. Ale słyszałem… Druga bitwa o Sodden…

— W samej rzeczy. Wraz zobaczycie wzgórze i głaz. Dawniej to my to wzgórze zwali zwyczajnie, Kania Góra, ale nynie to wszyscy mówią Góra Czarodziejów albo Góra Czternastu. Bo dwudziestu i dwóch ich było na tym wzgórzu, dwudziestu i dwóch czarodziejów tam stanęło w bitwie, a czternastu padło. Straszna była to bitwa, panie Geralt. Ziemia stawała dęba, ogień lał się z nieba niby deszcz, pioruny biły… Trup słał się gęsto. Ale zmogli czarodzieje Czarnych, złamali Potęgę, co ich wiodła. A czternastu ich padło w tej bitwie. Czternastu położyło życie… Co, panie? Co wam?

— Nic. Mów dalej, Yurga.

— Straszna była bitwa, oj, gdyby nie owi czarodzieje ze wzgórza, kto wie, może nie gadalibyśmy dziś tu, do domu jadąc, bo i domu by nie było, i mnie, a może i was… Tak, to dzięki czarodziejom. Czternastu ich zginęło, nas broniąc, ludzi z Sodden i Zarzecza. Ha, pewnie, inni też tam się bili, wojacy i szlachta, a i z chłopów, kto mógł, wziął widły albo okszę, albo choćby pałę… Wszyscy stawali mężnie i niejeden poległ. Ale czarodzieje… Nie sztuka wojakowi ginąć, bo to jego fach przecie, a życie i tak krótkie. Ale czarodzieje przecie mogą żyć, jak długo im wola. A nie zawahali się.

— Nie zawahali się — powtórzył wiedźmin, trąc ręką czoło. - Nie zawahali. A ja byłem na Północy…

— Co wam, panie?

— Nic.

— Tak… To my tam, wszyscy z okolicy, kwiaty tam teraz nosimy, na to wzgórze, a majową porą, na Belleteyn, zawsze tam ogień płonie. I po wiek wieków płonąć będzie. I wiecznie żyć oni będą w pamięci ludzi, owych czternastu. A takie życie w pamięci to przecie… To… coś więcej! Więcej, panie Geralt!

— Masz rację, Yurga. -

— Każde dziecko u nas zna imiona tych czternastu, wykute na kamieniu, który na szczycie wzgórza stoi. Nie wierzycie? Posłuchajcie: Axel zwany Rabym, Triss Merri-gold, Atlan Kerk, Vanielle z Brugge, Dagobert z Vole…

— Przestań, Yurga.

— Co z wami, panie? Bladziście jak śmierć!

— Nic.

VII

Szedł pod górę bardzo powoli, ostrożnie, wsłuchany w pracę ścięgien i mięśni w magicznie uleczonej ranie. Chociaż wydawała się kompletnie wygojona, nadal chronił nogę i nie ryzykował opierania na niej całego ciężaru ciała. Było gorąco, a zapach traw uderzał do głowy, oszałamiał, ale oszałamiał przyjemnie.

Obelisk nie stał w centralnym punkcie płaskiego szczytu wzgórza, był cofnięty w głąb, poza krąg kanciastych kamieni. Gdyby wszedł tu tuż przed zachodem słońca, cień menhira, padając na krąg, wyznaczyłby jego precyzyjną średnicę, wskazywałby kierunek, w którym zwrócone były twarze czarodziejów w czasie bitwy. Geralt spojrzał w tym kierunku, w stronę bezkresnych, pagórkowatych pól. Jeżeli były tam jeszcze kości poległych, a były z pewnością, to skrywała je bujna trawa. Krążył tam jastrząb, zataczając spokojne koła na szeroko rozpostartych skrzydłach. Jedyny ruchomy punkt wśród zamarłego w upale krajobrazu.

Obelisk był szeroki u podstawy — aby go objąć, co najmniej czterech, pięciu ludzi musiałoby złączyć dłonie. Było oczywiste, że bez pomocy magii nie wciągnięto by go na wzgórze. Zwrócona ku kamiennemu kręgowi płaszczyzna menhira była gładko ociosana, widniały na niej wykute znaki runiczne.

Imiona tych czternastu, którzy zginęli.

Zbliżył się powoli. W rzeczy samej, Yurga miał rację. U podnóża obelisku leżały kwiaty — zwykłe, polne kwiaty — maki, łubiny, ślazy, niezapominajki.

Imiona czternastu.

Odczytywał powoli, od góry, a przed oczami zjawiały się twarze tych, których znał.

Kasztanowowłosa Triss Merrigold, wesoła, chichocząca z byle powodu, wyglądająca jak podlotek. Lubił ją. I ona jego też.

Lawdbor z Murivel, z którym kiedyś o mało nie pobił się w Wyzimie, gdy złapał czarodzieja na manipulowaniu kośćmi w grze za pomocą delikatnej telekinezy.

Lytta Neyd, zwana Koral. Przydomek wziął się od koloru pomadki do ust, jakiej używała. Lytta oplotkowała go kiedyś przed królem Belohunem, i to tak, że poszedł na tydzień do lochu. Gdy wypuszczono go, poszedł do niej zapytać o powody. Nie wiedząc kiedy, wylądował w jej łóżku i tam spędził drugi tydzień.

Stary Gorazd, który chciał zapłacić mu sto marek za umożliwienie zbadania jego oczu, a oferował tysiąc za możliwość dokonania sekcji, "niekoniecznie dzisiaj", jak się wówczas wyraził.

Zostały trzy imiona.

Usłyszał za sobą lekki szelest i odwrócił się.

Była boso, w prostej, lnianej sukience. Na długich, jasnych włosach swobodnie spadających na ramiona i plecy nosiła wianek spleciony ze stokrotek.

— Witaj — powiedział.

Podniosła na niego zimne, błękitne oczy, nie odpowiedziała.

Zauważył, że nie jest opalona. Było to dziwne, teraz, w końcu lata, kiedy wiejskie dziewczęta były zwykle spalone słońcem na brąz, jej twarz i odsłonięte ramiona miały kolor lekko złotawy.

— Przyniosłaś kwiaty?

Uśmiechnęła się, opuściwszy rzęsy. Poczuł chłód. Minęła go bez słowa, uklękła u stóp menhira, dotykając dłonią kamienia.

— Ja nie przynoszę kwiatów — powiedziała, podnosząc głowę. - Ale te, które tu leżą, są dla mnie.

Patrzył na nią. Klęczała tak, że zasłaniała przed jego wzrokiem ostatnie imię, wykute w kamieniu menhira. Była jasna, nienaturalnie, świetliście jasna na ciemnym tle głazu.

— Kim jesteś? - spytał wolno. Uśmiechnęła się i powiało zimnem.

— Nie wiesz?

Wiem, pomyślał, patrząc w zimny błękit jej oczu. Tak, zdaje się, że wiem.

Był spokojny. Nie umiał inaczej. Już nie.

— Zawsze byłem ciekaw, jak wyglądasz, pani.

— Nie musisz mnie tak tytułować — odpowiedziała cicho. - Znamy się przecież od lat.

— Znamy się — potwierdził. - Mówią, że idziesz za mną krok w krok.

— Idę. Ale ty nigdy nie oglądałeś się za siebie. Do dziś. Dziś obejrzałeś się po raz pierwszy.

Milczał. Nie miał nic do powiedzenia. Był zmęczony.

— Jak… Jak to się odbędzie? — spytał wreszcie, chłodno i bez emocji.

— Wezmę cię za rękę — powiedziała, patrząc mu prosto w oczy. - Wezmę cię za rękę i poprowadzę przez łąkę. W mgłę, zimną i mokrą.

— A dalej? Co jest dalej, za mgłą?

— Nic — uśmiechnęła się. - Dalej nie ma już nic.

— Szłaś za mną krok w krok — powiedział. - A dopadałaś innych, tych, których mijałem w drodze. Dlaczego? Chodziło o to, bym został sam, prawda? Bym wreszcie zaczął się bać? Wyznam ci prawdę. Ja zawsze się ciebie bałem, zawsze. Nie oglądałem się za siebie ze strachu. Z trwogi, że zobaczę cię idącą tuż za mną. Bałem się zawsze, moje życie minęło w strachu. Bałem się… do dziś.

— Do dziś?

— Tak. Do dziś. Stoimy oto twarzą w twarz, a ja nie czuję lęku. Zabrałaś mi wszystko. Zabrałaś mi również lęk.

— Dlaczego więc twoje oczy pełne są strachu, Geralcie z Rivii? Twoje ręce drżą, jesteś blady. Dlaczego? Aż tak bardzo boisz się ostatniego, czternastego imienia, wykutego na obelisku? Jeśli chcesz, powiem ci, jak brzmi to imię.

— Nie musisz. Wiem, jakie to imię. Krąg się zamyka, wąż zatapia zęby we własnym ogonie. Tak być musi. Ty i to imię. I kwiaty. Dla niej i dla ciebie. Czternaste imię wykute w kamieniu, imię, które wymawiałem w środku nocy i w blasku słońca, w mróz, upał i deszcz. Nie, nie boję się wymówić go teraz.

— Wymów je zatem.

— Yennefer… Yennefer z Yengerbergu.

— A kwiaty są dla mnie.

Skończmy z tym — powiedział z wysiłkiem. - Weź… Weź mnie za rękę.

Wstała, zbliżyła się, poczuł bijący od niej chłód, ostre, przenikliwe zimno.

— Nie dziś — powiedziała. - Kiedyś, tak. Ale nie dziś.

— Zabrałaś mi wszystko…

— Nie — przerwała. - Ja niczego nie zabieram. Ja tylko biorę za rękę. Po to, by nikt nie był wówczas sam. Sam we mgle… Do zobaczenia, Geralcie z Rivii. Kiedyś.

Nie odpowiedział. Odwróciła się powoli i odeszła. We mgłę, która nagle zasnuła szczyt wzgórza, we mgłę, w której znikło wszystko, w białą, mokrą mgłę, w której roztopił się obelisk, leżące u jego stóp kwiaty i wykute na nim czternaście imion. Nie było nic, była tylko mgła i mokre, błyszczące od kropel trawy pod nogami, trawy pachniały oszałamiająco, ciężko, słodko, aż do bólu skroni, do zapomnienia, zmęczenia…

— Panie Geralt! Co wam? Usnęliście? Mówiłem wam, słabiście jeszcze. Po co było leźć na szczyt?

— Usnąłem — przetarł twarz dłonią, zamrugał. - Usnąłem, cholera… To nic, Yurga, to ten upał…

— Ano, gorączka jak diabli… Trzeba nam jechać, panie. Chodźcie, pomogę wam zejść ze spadzizny.

— Nic mi nie jest…

— Nic, nic. Ciekawym tedy, od czego się słaniacie. Po zarazę właziliście na wzgórze w taki żar? Chcieliście ich imiona czytać? Mogłem je wam wszystkie powiedzieć. Co wam?

— Nic… Yurga… Pamiętasz rzeczywiście wszystkie imiona?

— Pewnie.

— Sprawdzę, jak u ciebie z pamięcią… Ostatnie. Czternaste. Jakie to imię?

— Ale z was niedowiarek. W nic nie wierzycie. Sprawdzić chcecie, czy nie łżę? Mówiłem wam przecie, te imiona u nas każdy dzieciak zna. Ostatnie, mówicie? Ano, ostatni jest Yoel Grethen z Carreras. Znaliście go może?

Geralt otarł nadgarstkiem powiekę. I spojrzał na menhir. Na wszystkie imiona.