Выбрать главу

— Nie marudź. Powiedziałem, przeprawię cię.

— A ty?

— Wskakuj na konia. Pogadamy w drodze. Hej, do diabła, tylko nie z tym worem! Chcesz, żeby Płotce pękł grzbiet?

— To jest Płotka? Płotka była gniada, a to jest kasztanka.

— Każdy mój koń nazywa się Płotka. Dobrze o tym wiesz i nie zagaduj mnie. Powiedziałem, precz z tym worem. Co tam masz, do cholery? Złoto?

— Rękopisy! Wiersze! I trochę żarcia…

— Wrzuć do rzeki. Napiszesz nowe wiersze. A żarciem podzielę się z tobą.

Jaskier zrobił żałosną minę, ale nie zastanawiał się długo, z rozmachem cisnął sakwę do wody. Wskoczył na konia, powiercił się, lokując na jukach, przytrzymał się pasa wiedźmina.

— W drogę, w drogę — ponaglał niespokojnie. - Nie traćmy czasu, Geralt, zapadnijmy w lasy, zanim…

— Przestań, Jaskier, bo ta twoja panika zaczyna się udzielać Płotce.

— Nie kpij. Żebyś ty widział to, co ja…

— Zamknij się, cholera. Jedziemy, chciałbym przed zapadnięciem zmroku załatwić ci przeprawę.

— Mnie? A ty?

— Ja mam sprawy po tej strome rzeki.

— Szalonyś chyba, Geralt. Życie ci niemiłe? Jakie sprawy?

— Nie twój interes. Jadę do Cintry.

— Do Cintry? Nie ma już Cintry.

— Co ty gadasz?

— Nie ma już Cintry. Jest pogorzelisko i kupa gruzu. Nilfgaardczycy…

— Zsiadaj, Jaskier.

— Co?

— Zsiadaj! — wiedźmin odwrócił się gwałtownie. Trubadur spojrzał na jego twarz i sfrunął z konia na ziemię, cofnął się o krok, potknął.

Geralt zsiadł powoli. Przerzucił wodze przez łeb klaczy, stał chwilę niezdecydowany, potem przetarł twarz urękaczoną dłonią. Usiadł na brzegu wykrotu, pod rozłożystym krzakiem świdwy o krwistoczerwonych pędach.

— Chodź tu, Jaskier — powiedział. - Siadaj. I opowiadaj, co z Cintrą. Wszystko. Poeta usiadł.

— Nilfgaardczycy weszli tam przez przełęcze — zaczął po chwili milczenia. - Były ich tysiące. Otoczyli wojska Cintry w dolinie Marnadal. Doszło do bitwy, trwającej cały dzień, od świtu do zmierzchu. Ci z Cintry stawali dzielnie, ale zdziesiątkowano ich. Król poległ, a wówczas ich królowa…

— Calanthe.

— Tak. Nie dopuściła do popłochu, nie pozwoliła, by poszli w rozsypkę, zebrała wokół siebie i sztandaru kogo tylko zdołała, przebili się przez pierścień, wycofali za rzekę, w stronę miasta. Kto zdołał.

— A Calanthe?

— Z garstką rycerzy broniła przeprawy, osłaniała odwrót. Mówiono, że biła się jak mężczyzna, rzucała jak szalona w największy wir. Skłuto ją pikami, gdy szarżowała na nilfgaarddzką piechotę. Ciężko ranną wywieziono do miasta. Co jest w tej manierce, Geralt?

— Gorzałka. Chcesz?

— No chyba.

— Mów. Mów dalej, Jaskier. Wszystko.

— Miasto w zasadzie nie broniło się, nie było oblężenia, nie było już komu stanąć na murach. Resztka rycerzy z rodzinami, wielmoże i królowa… Zabarykadowali się w zamku. Nilfgaardczycy zdobyli zamek z marszu, ich czarownicy rozwalili w pył bramę i część murów. Bronił się tylko stołb, widocznie czarodziejsko zabezpieczony, bo opierał się nilfgaardzkiej magu. Pomimo tego, po czterech dniach Nilfgaardczycy wdarli się do środka. Nie zastali nikogo żywego. Nikogo. Kobiety zabiły dzieci, mężczyźni zabili kobiety i rzucili się na miecze albo… Co ci jest, Geralt?

— Mów, Jaskier.

— Albo… jak Calanthe… Głową w dół, z blanków, z samego szczytu. Mówią, że prosiła, by ją… Nikt nie chciał. Dopełzła więc do blanków i… Głową w dół. Podobno okropne rzeczy robiono z jej ciałem. Nie chcę o tym… Co ci jest?

— Nic. Jaskier… W Cintrze była… Dziewczynka. Wnuczka Calanthe, coś około dziesięciu, jedenastu lat. Nazywała się Ciri. Słyszałeś coś o niej?

— Nie. Ale w mieście i zamku doszło do straszliwej rzezi i prawie nikt nie uszedł z życiem. A z tych, co bronili stołbu, nie ocalał nikt, mówiłem ci. A większość kobiet i dzieci znaczniejszych rodów była właśnie tam.

Wiedźmin milczał.

— Ta Calanthe — spytał Jaskier. - Znałeś ją?

— Znałem.

— A dziewczynkę, o którą pytałeś? Ciri?

— I ją znałem.

Powiał wiatr od rzeki, zmarszczył wodę, szarpnął gałęziami, z gałęzi migotliwą kurzawą poleciały liście. Jesień, pomyślał wiedźmin, znowu jesień.

Wstał.

— Wierzysz w przeznaczenie, Jaskier? Trubadur uniósł głowę, spojrzał na niego szeroko otwartymi oczami.

— Dlaczego pytasz?

— Odpowiedz.

— No… wierzę.

— A czy wiesz, że samo przeznaczenie to za mało? Ze trzeba czegoś więcej?

— Nie rozumiem, Geralt.

— Nie ty jeden. Ale tak właśnie jest. Trzeba czegoś więcej. Problem polega na tym, że ja… Ja już nigdy nie dowiem się, czego.

— Co z tobą, Geralt?

— Nic, Jaskier. Chodź, wsiadaj. Jedziemy, szkoda dnia. Kto wie, ile czasu zajmie nam szukanie łodzi, a będziemy potrzebować dużej. Przecież nie zostawię Płotki.

— Przeprawimy się razem? — ucieszył się poeta.

— Tak. Po tej stronie rzeki nie mam już czego szukać.

IX

— Yurga!

— Złotolitka!

Biegła od bramy, powiewając wyzwolonymi spod chusty włosami, potykając się, krzycząc. Yurga rzucił powody pachołkowi, skoczył z wozu na ziemię, pobiegł na spotkanie, chwycił ją w pasie, mocno, poderwał z ziemi, zakręcił, zawirował.

— Jestem, Złotolitka! Wróciłem!

— Yurga!

— Wróciłem! Ejże, rozwierajta wrota! Gospodarz wrócił! Ech, Złotolitka!

Była mokra, pachniała mydlinami. Prała, widać. Postawił ją na ziemi, ale i wtedy nie puściła go, wczepiona, roztrzęsiona, ciepła.

— Prowadź w dom, Złotolitka.

— Bogowie, wróciłeś… Po nocach nie spałam… Yurga… Po nocach nie spałam…

— Wróciłem. Ech, wróciłem! I bogato wróciłem, Złotolitka. Widzisz wóz? Hej, poganiaj, zajeżdżaj we wrota! Widzisz wóz, Złotolitka? Dość dobra wiozę, by…

— Yurga, co mi dobro, co mi wóz… Wróciłeś… Zdrowy… Cały…

— Bogato wróciłem, mówię. Wraz zobaczysz…

— Yurga? A on kto? Ten czarno odziany? Bogowie, z mieczem…

Kupiec obejrzał się. Wiedźmin zsiadł z konia, odwrócony, udawał, że poprawia popręg i juki. Nie patrzył na nich, nie podchodził.

— Później ci powiem. Och, Złotolitka, żeby nie on… A gdzie dzieciaki? Zdrowe?

— Zdrowe, Yurga, zdrowe. W pole poszły, wrony strzelać, ale sąsiady znać im dadzą, żeś w domu. Wraz przylecą, cała trójka…

— Trójka? Cóżeś to, Złotolitka? Możeś…

— Nie… Ale coś muszę ci rzec… Nie będziesz gniewny?

— Ja? Na ciebie?

— Przygarnęłam dziewuszkę, Yurga. Od druidów wzięłam, wiesz, od tych, co po wojnie dzieci ratowali… Zbierali po lasach te bezdomne i pogubione… Ledwo żywe… Yurga? Gniewnyś?

Yurga przyłożył dłoń do czoła, obejrzał się. Wiedźmin szedł powoli za wozem, prowadził konia. Nie patrzył na nich, wciąż odwracał głowę.

— Yurga?

— O, bogowie — jęknął kupiec. - O, bogowie! Złotolitka… Coś, czegom się nie spodziewał! W domu!

— Nie bądź gniewny, Yurga… Obaczysz, polubisz ją. Dziewuszka mądra, miła, robotna… Dziwna trochę. Nie chce mówić, skąd jest, płacze zaraz. To i nie pytam. Yurga, wiesz, jakem zawsze chciała, by była córka… Co ci?

— Nic — rzekł cicho. - Nic. Przeznaczenie. Całą drogę przez sen gadał, bredził w gorączce, nic, jeno przeznaczenie i przeznaczenie… Na bogów… Nie na nasz to rozum, Złotolitka. Nie pojąć nam, co myślą tacy, jak on. O czym śnią. To nie na nasz rozum…

— Tata!!!

— Nadbor! Sulik! Aleście wyrośli, jako byczki! Ano, sami tu, do mnie! Żywo…

Urwał, widząc małą, szczuplutką, popielatowłosą istotkę idącą wolno za chłopcami. Dziewczynka spojrzała na niego, zobaczył wielkie oczy, zielone jak trawa wiosną, błyszczące jak dwie gwiazdeczki. Zobaczył, jak dziewczynka podrywa się nagle, jak biegnie, jak… Usłyszał, jak krzyczy, cienko, przenikliwie.

— Geralt!

Wiedźmin odwrócił się od konia, błyskawicznym, zwinnym ruchem. I pobiegł na spotkanie. Yurga patrzył urzeczony. Nigdy nie myślał, że człowiek może poruszać się tak szybko.

Spotkali się na środku podwórka. Popielatowłosa dziewuszka w szarej sukieneczce. I białowłosy wiedźmin z mieczem na plecach, cały w czarnej skórze lśniącej od srebra. Wiedźmin w miękkim skoku, dziewuszka w truchciku, wiedźmin na kolanach, cienkie rączki dziewuszki dookoła jego szyi, popielate, mysie włosy na jego ramieniu. Złotolitka krzyknęła głucho. Yurga objął ją, bez słowa przygarnął do siebie, drugą ręką zebrał i przytulił obu chłopców.

— Geralt! — powtarzała dziewczynka, lgnąc do piersi wiedźmina. - Znalazłeś mnie! Wiedziałam! Zawsze wiedziałam! Wiedziałam, że mnie odnajdziesz!

— Ciri — powiedział wiedźmin.

Yurga nie widział jego twarzy ukrytej w popielatych włosach. Widział ręce w czarnych rękawicach ściskające plecy i ramiona dziewczynki.

— Znalazłeś mnie! Och, Geralt! Cały czas czekałam! Tak okropecznie długo… Będziemy już razem, prawda? Teraz będziemy razem, tak? Powiedz, Geralt! Na zawsze! Powiedz!

— Na zawsze, Ciri.

— Tak, jak mówili! Geralt! Tak, jak mówili… Jestem twoim przeznaczeniem? Powiedz! Jestem twoim przeznaczeniem?

Yurga zobaczył oczy wiedźmina. I zdziwił się bardzo. Słyszał cichy płacz Złotolitki, czuł drganie jej ramion. Patrzył na wiedźmina i czekał, cały spięty, na jego odpowiedź. Wiedział, ze nie zrozumie tej odpowiedzi, ale czekał na nią. I doczekał się.

— Jesteś czymś więcej, Ciri. Czymś więcej.