— Hej, Zdzieblarz! — wrzasnął Boholt podprowadzając wóz. - Czegoś się zatrzymał?
— A bo ja wiem, jaki ten most?
— Czemu tędy nam droga? — spytał Gyllenstiern, podjeżdżając bliżej. - Nie w smak mi pchać się z wozami na tę kładkę. Hej, szewcze! Czemu tędy wiedziesz, a nie szlakiem? Szlak przecież idzie dalej, ku zachodowi?
Bohaterski truciciel z Hołopola zbliżył się, zdejmując baranią czapkę. Wyglądał przezabawnie, ustrojony w opięty na siermiędze staromodny półpancerz wyklepany zapewne jeszcze za panowania króla Sambuka.
— Tędy droga krótsza, miłościwy panie — powiedział nie do kanclerza, lecz wprost do Niedamira, którego twarz nadal wyrażała bolesne wręcz znudzenie.
— Jak niby? — spytał zmarszczony Gyllenstiern. Niedamir nie zaszczycił szewca nawet uważniejszym spojrzeniem.
— To — powiedział Kozojed, wskazując na górujące nad okolicą trzy szczerbate szczyty — to są Chiava, Pustula i Skakunowy Ząb. Szlak wiedzie ku ruinom starej warowni, otacza Chiavę od północy, za źródłami rzeki. A mostem możem drogę skrócić. Wąwozem przejdziem na płań między góry. A jeśli tamój smoczych śladów nie znajdziemy, pójdziemy na wschód dalej, przepatrzymy jary. A jeszcze dalej na wschód są równiuśkie hale, prosta droga tamtędy do Caingorn, ku waszym, panie, dziedzinom.
— A gdzieżeś to, Kozojed, takiego umu o tych górach nabrał? - spytał Boholt. - Przy kopycie?
— Nie, panie. Owcem tu za młodu pasał.
— A ten most wytrzyma? — Boholt wstał na koźle, spojrzał w dół, na spienioną rzekę. - Przepaść ma ze czterdzieści sążni.
— Wytrzyma, panie.
— Skąd w ogóle taki most w tej dziczy?
— Tego mosta — rzekł Kozojed — trolle dawnymi czasy pobudowały, kto tędy jeździł, musiał im płacić słony grosz. Ale że rzadko tędy jeździli, tedy trolle z torbami poszli. A most ostał.
— Powtarzam — powiedział gniewnie Gyllenstiern — wozy mamy ze sprzętem i paszą, możemy na bezdrożach utknąć. Czy nie lepiej szlakiem jechać?
— Można i szlakiem — wzruszył ramionami szewc — ale to dłuższa droga. A król prawił, że mu do smoka pilno, że wygląda go, niby kania dżdżownic.
— Dżdżu — poprawił kanclerz.
— Niech będzie, że dżdżu — zgodził się Kozojed. - A mostem i tak będzie bliżej.
— No, to jazda, Kozojed — zdecydował Boholt. - Suń przodem, ty i twoje wojsko. U nas taki obyczaj, przodem puszczać najwaleczniejszych.
— Nie więcej niż jeden wóz na raz — ostrzegł Gyllenstiern.
— Dobra — Boholt smagnął konie, wóz zadudnił po balach mostu. - Za nami, Zdzieblarz! Bacz, czy koła równo idą!
Geralt wstrzymał konia, drogę zagrodzili mu łucznicy Niedamira w swoich purpurowo-złotych kaftanach stłoczeni na kamiennym przyczółku.
Klacz wiedźmina parsknęła.
Ziemia zadrżała. Góry zadygotały, zębaty skraj skalistej ściany zamazał się nagle na tle nieba, a sama ściana przemówiła nagle głuchym, wyczuwalnym dudnieniem.
— Uwaga! — zaryczał Boholt, już po drugiej stronie mostu. - Uwaga tam!
Pierwsze kamienie, na razie drobne, zaszuściły i zastukały po dygoczącym spazmatycznie obrywie. Na oczach Geralta część drogi, rozziewając się w czarną, przeraźliwie szybko rosnącą szczelinę, oberwała się, poleciała w przepaść z ogłuszającym łoskotem.
— Po koniach!!! - wrzasnął Gyllenstiern. - Miłościwy panie! Na drugą stronę! Niedamir, z głową wtuloną w grzywę konia, runął na most, za nim skoczył Gyllenstiern i kilku łuczników. Za nimi, dudniąc, wwalił się na trzeszczące dyle królewski furgon z łopoczącą chorągwią z gryfem.
— To lawina! Z drogi! — zawył z tyłu Yarpen Zigrin chlaszcząc biczem po końskich zadach, wyprzedzając drugi wóz Niedamira i roztrącając łuczników. - Z drogi, wiedźminie! Z drogi!
Obok wozu krasnoludów przecwałował Eyck z Denesle, wyprostowany i sztywny. Gdyby nie śmiertelnie blada twarz i zaciśnięte w rozedrganym grymasie usta, można by pomyśleć, że błędny rycerz nie zauważa sypiących się na szlak głazów i kamieni. Z tyłu, z grupy łuczników, ktoś krzyczał dziko, rżały konie.
Geralt szarpnął wodze, spiął konia, tuż przed nim ziemia zagotowała się od lecących z góry głazów. Wóz krasnoludów z turkotem przetoczył się po kamieniach, tuż przed mostem podskoczył, osiadł z trzaskiem na bok, na ułamaną oś. Koło odbiło się od balustrady, poleciało w dół, w kipiel.
Klacz wiedźmina, sieczona ostrymi odłamkami skał, stanęła dęba. Geralt chciał zeskoczyć, ale zaczepił klamrą buta o strzemię, upadł na bok, na drogę. Klacz zarżała i popędziła przed siebie, prosto na tańczący nad przepaścią most. Po moście biegły krasnoludy wrzeszcząc i pomstując.
— Szybciej, Geralt! — krzyknął biegnący za nimi Jaskier oglądając się.
— Wskakuj, wiedźminie! — zawołał Dorregaray miotając się w siodle, z trudem utrzymując szalejącego konia.
Z tyłu, za nimi, cała droga tonęła w chmurze pyłu wzbijanego przez lecące głazy, druzgocące wozy Niedamira. Wiedźmin wczepił palce w rzemienie juków za siodłem czarodzieja. Usłyszał krzyk.
Yennefer zwaliła się razem z koniem, odturlała w bok, dalej od wierzgających na oślep kopyt, przypadła do ziemi, osłaniając głowę rękoma. Wiedźmin puścił siodło, pobiegł ku niej, nurkując w ulewę kamieni, przeskakując otwierające się pod nogami rozpadliny. Yennefer, szarpnięta za ramię, uniosła się na kolana. Oczy miała szeroko otwarte, z rozciętej brwi ciekła jej strużka krwi sięgająca już końca ucha.
— Wstawaj, Yen!
— Geralt! Uważaj!
Ogromny, płaski blok skalny, z łoskotem i zgrzytem szorując po ścianie obrywu, zsuwał się, leciał prosto na nich. Geralt padł nakrywając sobą czarodziejkę. W tym samym momencie blok eksplodował, rozerwał się na miliard odłamków, które spadły na nich, tnąc jak osy.
— Szybciej! — krzyknął Dorregaray. Wymachując różdżką na tańczącym koniu, rozsadzał na pył kolejne głazy, osuwające się z obrywu. - Na most, wiedźminie!
Yennefer machnęła ręką, wyginając palce, krzyknęła niezrozumiale. Kamienie, stykając się z niebieskawą pół-sferą, wyrosłą nagle nad ich głowami, znikały jak krople wody padające na rozpaloną blachę.
— Na most, Geralt! — krzyknęła czarodziejka. - Blisko mnie!
Pobiegli, ścigając Dorregaraya i kilku spieszonych łuczników. Most kołysał się i trzeszczał, bale wyginały się na wszystkie strony miotając nimi od balustrady do balustrady.
— Szybciej!
Most osiadł nagle z przenikliwym trzaskiem, połowa, którą już przebyli, urwała się, z łoskotem poleciała w przepaść, wraz z nią wóz krasnoludów, roztrzaskując się o kamienne zęby wśród oszalałego rżenia koni. Część, na której się znajdowali, wytrzymała, ale Geralt zorientował się nagle, ze biegną już pod górę, pod raptownie stromiejącą stromiznę. Yennefer zaklęła dysząc.
— Padnij, Yen! Trzymaj się!
Resztka mostku zgrzytnęła, chrupnęła i opuściła się jak pochylnia. Upadli, wczepiając palce w szczeliny między balami. Yennefer nie utrzymała się. Pisnęła po dziewczęcemu i pojechała w dół. Geralt, uczepiony jedną ręką, wyciągnął sztylet, wraził ostrze między bale, oburącz uchwycił się rękojeści. Stawy w jego łokciach zatrzeszczały, gdy Yennefer szarpnęła nim, zawisając na pasie i pochwie miecza, przerzuconego przez plecy. Most chrupnął znowu i pochylił się jeszcze bardziej, prawie do pionu.
— Yen — wystękał wiedźmin. - Zrób coś… Cholera, rzuć zaklęcie!
— Jak? — usłyszał jej gniewne, stłumione warknięcie. - Przecież wiszę!
— Zwolnij jedną rękę!
— Nie mogę…
— Hej! — wrzasnął z góry Jaskier. - Trzymacie się? Hej!
Geralt nie uznał za celowe potwierdzać.
— Dajcie linę! - darł się Jaskier. - Prędko, psiakrew! Obok trubadura pojawili się Rębacze, krasnoludy i Gyllenstiern. Geralt usłyszał ciche słowa Boholta.
— Poczekaj, śpiewaku. Ona zaraz odpadnie. Wtedy wyciągniemy wiedźmina.
Yennefer zasyczała jak żmija wijąc się na plecach Geralta. Pas boleśnie wpił mu się w pierś.
— Yen? Możesz złapać oparcie? Nogami? Możesz coś zrobić nogami?
— Tak — jęknęła. - Pomajtać.
Geralt spojrzał w dół, na rzekę, kotłującą się wśród ostrych głazów, o które obijały się, wirując, nieliczne belki mostu, koń i trup w jaskrawych barwach Caingorn. Za głazami, w szmaragdowym, przejrzystym odmęcie, zobaczył wrzecionowate cielska wielkich pstrągów, leniwie poruszających się w prądzie.
— Trzymasz się, Yen?
— Jeszcze… tak…
— Podciągnij się. Musisz złapać oparcie…
— Nie… mogę…
— Dajcie linę! - wrzeszczał Jaskier. - Co wyście, pogłupieli? Spadną obydwoje!
— Może i dobrze? — zastanowił się niewidoczny Gyllenstiern.
Most zatrzeszczał i obsunął się jeszcze bardziej. Geralt zaczął tracić czucie w palcach, zaciśniętych na rękojeści sztyletu.
— Yen…
— Zamknij się… i przestań wiercić…
— Yen?
— Nie mów tak do mnie…
— Wytrzymasz?
— Nie — powiedziała zimno. Nie walczyła już, wisiała mu na plecach martwym, bezwładnym ciężarem.
— Yen?
— Zamknij się.
— Yen. Wybacz mi.
— Nie. Nigdy.
Coś pełzło w dół, po balach. Szybko. Jak wąż. Emanująca zimną poświatą lina, wyginając się i zwijając, jak żywa, namacała ruchliwym końcem kark Geralta, przesunęła się pod pachami, zamotała w luźny węzeł. Czarodziejka, pod nim, jęknęła, wciągając powietrze. Był pewien, że zaszlocha. Mylił się.
— Uwaga! — krzyknął z góry Jaskier. - Wyciągamy was! Niszczuka! Kennet! W górę ich! Ciągnijcie!
Szarpnięcie, bolesny, duszący ucisk naprężonej liny. Yennefer westchnęła ciężko. Pojechali w górę, szybko, szorując brzuchami o szurpate dyle.