Выбрать главу

Marina i Siergiej Diaczenko

Miedziany Król

Część pierwsza

Rozdział pierwszy

Wczesnym wieczorem żaglowiec „Skrzydlak” wpłynął na przybrzeżne wody portu Mirtie i stanął na redzie w oczekiwaniu na odprawę celną. Cała załoga i pasażerowie wyszli na pokład — nie tylko dlatego, że wymagały tego przepisy obowiązujące w Mirtie, ale także po to, żeby popatrzeć na Latające Miasto.

„Skrzydlak” przechylił się i woda z pokładu strumyczkami pociekła do morza. Stłoczony przy lewej burcie tłum gotowy był podążyć za wodą — ludzie wykrzykiwali w zachwycie, napierał i na barierkę, co rusz jeden drugiemu wskazywał palcami osobliwości; dwie korpulentne damy, które przez całą podróż nie wychodziły z kajuty, chciwie wpatrywały się w rozpościerające się przed nimi cudo. Średnio zamożna rodzina złożona z matki, ojca i czterech synów, dalej kupiec z parą pomocników, rzemieślnicy sztuki, którzy postanowili spróbować szczęścia na służbie u Złotych oraz pozostali wędrowcy wszelkich stanów, podróżujący i w kajutach, i w ładowni, wiele nocy śpiący w hamakach lub dręczeni bezsennością na zleżałych pierzynach, patrzyli teraz na miasto swoich marzeń; cel podróży, i wielu z nich widok ten zapierał dech w piersiach.

Latające Miasto unosiło się, nie dotykając zupełnie ziemi. Delikatna mgiełka otaczała port i jego najbliższe rejony. Nad nimi rozpostarły się wdzięcznie wygięte turkusowe i różowe łuki mostów oraz cienkie ściany portowych budynków. Ażurowe budowle wieńczyły oślepiająco białe wieżyczki, a delikatne iglice, niczym palce, wodziły po cienkiej warstwie obłoków nad miastem. Tysiące ludzi stało na redzie, oczarowanych widowiskiem, jak gdyby w ostatniej chwili dopadło ich zwątpienie: czy aby na pewno są godni, niemal porośnięci muszelkami, wejść do złotego portu Mirtie?

Marynarze wspinali się wyżej, chcąc więcej zobaczyć. Prawie wszyscy oni bywali tu już wcześniej, ale tylko niektórym, najstarszym, udało się zachować ostentacyjnie obojętny wyraz twarzy: że niby to widywali rzeczy bardziej godne uwagi. Powietrze odrobinę drgało nad morzem i przez to wydawało się, że złote miasto już, już rozpłynie się we mgle — ale ono nie znikało, wprost przeciwnie, stawało się bardziej wyraziste w miarę, jak słońce zniżało się i wydłużały cienie.

Podpłynęła wielka łódź ze strażnikami i celnikami. Pierwszy na pokład wszedł człowiek w skórzanym hełmie, w lekkiej zbroi z herbem Mirtie, z ogromną papierową księgą pod pachą.

— Służba celna Mirtie wita was, morscy wędrowcy — przemówił wyniośle, przenosząc bystre spojrzenie z oblicza na oblicze. — Kapitanie!

Kapitan wystąpił naprzód krokiem pełnym godności i dostojeństwa. W związku z przybyciem zmienił zatłuszczoną, wytartą w wielu miejscach skórzaną koszulę na błękitny mundur z guzikami z polerowanej kości.

— Przygotujcie do kontroli pasażerów, załogę oraz ładunek. Czy wszyscy nowo przybyli zapoznali się z przepisami pobytu w Mirtie?

Rzemieślnicy przestępowali z nogi na nogę. Mieli zamiar naruszyć prawa Mirtie — niewiele, tylko tak troszeczkę. Kiedy już znajdą stabilną pracę, zapłacą cały podatek i staną się godnymi obywatelami złotego miasta, ale na początku…

— Macie dokumenty na dzieci? — Człowiek w hełmie zatrzymał się przed zbitą w ciasny krąg rodzinką. — Pokażcie, proszę. Tak… Dobrze. Co wieziecie?

Tymczasem strażnicy i celnicy, razem ośmiu mężczyzn, rozeszli się po całym okręcie: jeden zszedł do ładowni, inny zaglądał do beczek i przetrząsał tobołki na pokładzie, a jeszcze inny przepadł, nie wiadomo gdzie i nagle pojawił się nie wiadomo skąd. Pasażerowie spoglądali na nich z trwożnym zachwytem: celnicy byli obywatelami Mirtie, smagli, o wystających kościach policzkowych, z krótko ostrzyżonymi złocistymi włosami.

— Dwadzieścia siedem, dwadzieścia osiem… — Celnik liczył pasażerów. — A to co?

Kapitanie!

Kapitan doskoczył i stanął obok. Celnik zwrócił się do niego, a na jego twarzy malowało się zdziwienie połączone z obrzydzeniem:

— Znacie prawa Mirtie? Co to jest, pytam was kapitanie?

Przed nim, na uboczu, z dala od innych pasażerów stał około piętnastoletni chłopak, drobny, czarnowłosy, o dużych uszach. Z zakłopotaniem zerkał to na celnika, to na cudowne miasto za jego plecami. Na wpół dziecinną i prostą twarz odróżniała ledwie dająca się wychwycić inność: zbyt ciemne oczy, wydatne łuki brwiowe, zanadto ostry podbródek, całkowicie biała skóra i wklęsłe policzki, chociaż chłopiec nie wydawał się ani głodny, ani zaniedbany.

—To… — wydusił kapitan. — To… gdzie twój pan?

Przybiegł dobrze ubrany, wysoki człowiek z białym piórem za uchem — znakiem profesji kopisty.

— Proszę o wybaczenie, pokazywałem… okazywałem w kajucie mienie, tam są księgi, papier, przybory do pisania…

Celnik gestem nakazał mu milczenie.

— Co to jest? — Jego długi palec niemal dotknął białej twarzy chłopczyka.

— To mój niewolnik. — Pisarz przełknął głośno ślinę. — A… co?

— Czy jest panu wiadome, że Heksom i ich odrodzeńcom nie wolno zstępować na ziemię Mirtie? A tobie — celnik ostro zwrócił się do kapitana — tobie to już powinno być wiadome na pewno!

Kapitan pobladł:

— Heks? Nie wiedziałem, że on jest Heksem. On…

— Nie, nie — zaprotestował piskliwie skryba. — Chłopak jest w niewoli u mojej rodziny prawie osiem lat… Od dzieciństwa… On nie może być Heksem, mam dokument zakupu, tam jest napisane: „pochodzi z Leśnych Dziedzin”!

Pasażerowie i załoga nadstawili uszu, zaczęli podchodzić bliżej. Zanosiło się na skandal; rzemieślnicy spoglądali po sobie, marynarze marszczyli brwi, pozostali jawnie okazywali ciekawość, stęsknieni rozrywki po długiej, monotonnej podróży.

Nie słuchając skryby, celnik obrócił się do kapitana ponownie:

— Statek nie zawinie do portu, dopóki na pokładzie znajduje się Heks.

Pasażerowie zaszemrali. Przekazywali słowa celnika dalej tym, którzy nie dosłyszeli. Błaha rozrywka mogła nagle przekształcić się w poważne kłopoty dotyczące wszystkich.

— Proszę o wybaczenie… — Kapitan poczerwieniał; wcale nie był tak doświadczonym wilkiem morskim, za jakiego chciał uchodzić. I jeśli potrafił stawić czoła burzy na otwartym morzu, to nieporozumienie z urzędem celnym Mirtie było dla niego stokroć niebezpieczniejsze.

— Albo zawracacie i odpływacie — celnik zawiesił głos. — Albo opłacacie postój na redzie — cztery tysiące monet za godzinę. Ej, wy, skończyliście?

Jego pomocnicy znowu pokazali się na pokładzie i po kolei zapisali coś w przyniesionej księdze. Otrzymawszy twierdzącą odpowiedź, celnik spojrzał na słońce:

— Czas kontroli minął, od teraz zaczyna się czas postoju. Zapłaćcie, kapitanie, a potem możecie podać do sądu pasażera, który przytargał na pokład półkrwiaka… Jeśli wam się uda, oczywiście, wycisnąć z niego chociaż miedziaka. — Celnik skrzywił się w złośliwym uśmiechu.

— Tak więc zawracacie?

— Nie możemy! — krzyknął ktoś z tłumu pasażerów. — To… to niesłychane! Zapłaciłem za bilet!

— Wszyscy zapłaciliśmy! — płaczliwym głosem podchwyciła korpulentna dama. — Oczekują na nas z siostrą… dzisiaj w porcie… W imię Imperatora, nie możemy odpłynąć!

Celnik spojrzał na nią, ale nic nie powiedział. Kupiec, stojący obok, odezwał się do damy półgłosem:

— Na Imperatora tutaj lepiej się nie zaklinaj.

— My nie możemy odpłynąć! — mówił rwącym się, głuchym głosem kapitan, tak poraziło go nieoczekiwane nieszczęście, które wydarzyło się na samym końcu podróży. — Kończą nam się… zapasy słodkiej wody.