Razwijar nie spieszył się nikogo przekonywać, że tak nie jest.
Patrzył na siebie z boku i widział podrostka z popękanymi wargami, wielkimi ustami i odstającymi uszami. Jasne już było dla niego, dlaczego zabrali go Arwi i Lu — nowicjusza do wioseł nie udało się kupić na rynku Mirtie, a jemu nie trzeba było płacić. Ale co z nim będzie dalej? Co zrobiłby Razwijar, gdyby był kapitanem „Łuski” i rozumował jak on?
Sprzedać darmowego niewolnika na rynku w wielkim mieście. Oto, co pierwsze powinno przyjść kapitanowi do głowy. Z podrostka był słaby wioślarz, pomimo że okrzepł po drodze.
Jednak jest młody, zdrowy, piśmienny — za otrzymane pieniądze można nająć na umowę trzech dorosłych mężczyzn… Tak na pewno rozumowali pozostali wioślarze. Zapewne dawno zdecydowali o losie Razwijara. Sprzedadzą go w Fier, a za uzyskane pieniądze najmą ludzi w miejsce tych, którzy zdecydowali się odejść z galery.
Całkiem niedawno Razwijar gotowy był poprosić zdradzieckiego „Miedzianego Króla” o nowego dobrego pana. Teraz, nieprzyjemna była dla niego nawet myśl o tym — po pierwsze dlatego, że nie zapomniał i nie wybaczył jeszcze starcowi okrutnej sztuczki z chlebem. Po drugie, Razwijar pomyślał, że on zawsze był w niewoli i to, co przedtem wydawało się jedynym wyjściem, obecnie przerażało i oburzało.
Dobrze by było uciec, jak tylko przybiją do Fier. Chociaż Razwijar, będąc na miejscu Arwiego, przewidziałby taki obrót sprawy i przypilnowałby chłopca. Kapitan nie był durniem, przecież na środku morza nie ma się gdzie podziać. Razwijar już raz tonął — wystarczy, napływał się, już lepsza niewola.
Na horyzoncie pokazała się ziemia. Razwijar ucieszył się, ale okazało się, że to tylko wyspa Tyr, bezludna i bez wody. Można było obejść ją z południa, tak Arwi i Lu zazwyczaj robili. Ale przy południowo–zachodnim wietrze — a ten utrzymywał się już kilka dni — dobrze było obejść Tyr od północy i dokładnie takiego kursu chciała załoga.
— Popłyniemy przez wody Imperium? — sceptycznie zapytał Lu.
— Nasze ładownie są puste, nic nie mamy — zaprotestował wspólnik. — Co nam mogą zrobić?
I galera zawróciła na północny wschód.
Zbliżał się koniec pierwszego etapu rejsu. Sprzyjający wiatr gnał „Łuskę” do portu. Wioślarze odpoczywali więcej niż zwykle, grali, odsypiali. Tak minęły dwa dni i Lu zauważalnie poweselał, a wyspa Tyr coraz dalej rozciągała się za rufą…
Trzeciego dnia wachtowy z przerażeniem krzyknął, wskazując na niebo.
Z góry zbliżały się trzy kropki. Najpierw wydawało się Razwijarowi, że to ptaki, potem zrozumiał swoją pomyłkę — ptaki nie mogą być takie ogromne i latać tak szybko. Po minucie, kiedy trzy skrzydlate cienie zatoczyły koła wprost nad statkiem, Razwijar przekonał się, że to jednak ptaki. To były skrzydlaki, których nie widział nigdy w życiu, ale wiele razy czytał ich nazwę na burcie okrętu.
Na grzbiecie każdego ptaka siedziało trzech ludzi. W burtę wbiła się krótka gruba strzała.
— Wioślarze — do ładowni! — ryknął Arwi. — Marynarze — opuszczać żagle! Układamy się do dryfu!
W mgnieniu oka Razwijar, ściśnięty w zapoconym tłumie, znalazł się na dole, pod pokładem.
Słyszał jak opuszczano żagiel, jak nerwowo wydawał polecenia kapitan; widział, jak przechadzają się po pokładzie ciężkie sapogi Lu.
W ładowni panowało milczenie. W ciszy dał się słyszeć zgrzyt — to wsparły się na pokładzie ogromne ptasie łapy. „Łuska” zakołysała się pod nowym, niemałym ciężarem.
— Kapitan? — zakrzyknął obcy głos, przywykły do wydawania komend.
— Tutaj — odezwał się Arwi spokojnym głosem, starając się podkreślić swoje opanowanie.
— Jesteście na wodach Imperium. Kto tu jest gospodarzem?
— Także ja. Ze wspólnikiem.
— Jestem wspólnikiem — głucho przyznał Lu.
— Co wieziecie?
— Bez frachtu. Wracamy z rejsu. Woziliśmy do Mirtie skóry, pióra…
— Nie kombinuj, krętaczu! Nie próbuj kluczyć! My wiemy, jakie to skóry wozicie! No już, pokazuj wszystko, ale nie próbujcie jakichś sztuczek! Wystrzelamy jak sytuchy!
Nawet w ładowni dał się słyszeć szum skrzydeł. Dwa inne skrzydlaki krążyły nad „Łuską”.
— Patrzcie — powiedział Arwi, a w jego głosie nie było już spokoju — tylko złość i strach.
— Wywracajcie do góry nogami. Niczego tu nie ma!
Zaskrzypiał pokład. Zagruchotały sapogi po schodach. Do cuchnącej ładowni zszedł imperatorski strażnik, oficer w srebrzystoczarnej zbroi. Na jego ogorzałej twarzy grubą warstwą rysowało się obrzydzenie.
— Szuu — ni to powiedział, ni to splunął.
Wioślarze stali pochyleni, ponieważ wysoki człowiek nie mógł wyprostować się w ładowni swobodnie, zwłaszcza przy burcie. Strażnik przeszedł, wpatrując się w twarze, a nie każdy mógł wytrzymać jego spojrzenie.
Zatrzymał się przed Razwijarem. Szorstkimi palcami chwycił go za ramię i odepchnął, poruszył nogą kupę szmat na podłodze. Arwi stał na schodach i skrycie, za plecami oficera, wzrokiem dodawał otuchy wioślarzom.
— Pokazuj kajutę — rozkazał strażnik.
Kajuta mieściła się na rufie i najbardziej była podobna do dwumiejscowej trumny. Tam mieszkali Arwi i Lu, tam też przechowywali swoje rzeczy. Strażnik wyszedł z ładowni w ślad za kapitanem. Razwijar poczuł, że umrze, jeśli nie zobaczy skrzydlaka z bliska.
Podkradł się na schody. Luk pozostał otwarty i chłopcu pozostało tylko wysunąć głowę i wspiąć się na palce…
Najpierw zobaczył nogi — ciemnożółte, błoniaste, z pazurami. Potem — całego ptaka, białego, prawie niebieskawego, niepojęcie wielkiego; stał bokiem, Razwijar zobaczył złożone skrzydło, siodło na grzbiecie i ostre zgięcie szyi. Ptak odwrócił głowę, popatrzył na Razwijara żółtymi, złymi oczami.
— Na dół! — ryknął nieznany głos i Razwijar dopiero teraz zobaczył, że przy obu burtach stoi dwóch ludzi w kolczugach ze wzniesionymi arbaletami* w rękach. Nadleciał wiatr, nad głową załopotały skrzydła. Chwycili Razwijara za nogi i ściągnęli do ładowni, boleśnie obijając mu przy tym podbródek o stopnie.
— Zdurniałeś?! — łysy wioślarz potrząsał nim jak szmatką. — Nie łaź tam! Zarzucą nam nieposłuszeństwo!
Ogłuszony Razwijar usiadł przy burcie. Po kilku minutach wspólnicy wraz z oficerem znowu wyszli na pokład, a głosy ich brzmiały rzeczowo i prawie spokojnie.
— Nie wchodźcie mi w oczy — powiedział oficer. — Zastanę z towarem, żywi nie ujdziecie.
Jest nakaz topić kłusowników z okrętem i załogą.
— Jesteśmy uczciwymi handlarzami — powiedział Lu. Arwi coś tam wymamrotał.
— Idziemy! — krzyknął oficer do swoich.
Głośno uderzyły skrzydła o pokład. „Łuska” zakołysała się, uwalniając się od zbędnego ciężaru. Minuta minęła w milczeniu, potem Lu głośno i siarczyście zaklął.
Po odlocie skrzydlaków na „Łusce” zapanowała spontaniczna fiesta. Wyglądało na to, że galerze razem z załogą udało się uniknąć wielkiego nieszczęścia. Kwaśne miny mieli już tylko wspólnicy dowodzący statkiem. Razwijar zrozumiał z urywków rozmów, że musieli zapłacić strażnikom dużą grzywnę, u może nawet i łapówkę.