Podadmirał syknął. Jego doskonałe opanowanie, znane całemu Mirtie, zawiodło go, wyciągnął ceremonialny kindżał, wiszący u pasa i rzucił się na Heksa. Ten odbił jego klingę swoim mieczem, który nie wiadomo kiedy znalazł się jego ręce. Jeden obrót ostrza i Galagar wypuścił broń, ledwie powstrzymując okrzyk bólu.
Marynarze, strażnicy półkrwiaka, podeszli bliżej, uśmiechając się, nie okazując niepokoju.
Kula ognia trzeszczała prawie przed samym bukszprytem.
Podadmirał milczał, kuląc się, ścisnął lewą ręką prawą pięść. Zdawało się, że ma zwichnięty nadgarstek.
— Boli? — zapytał Heks.
Podadmirał milczał.
— Mówię: niech grają skrzypkowie. Niech mnie witają ludzie na ulicach… mogą bez uśmiechów. Wpuścicie mnie do portu, po dobroci, jak dobrego przyjaciela. Klnę się, że nie tknę ani jednego żołnierza, ani jednego mieszkańca, póki na mnie nikt nie napadnie. Klnę się, że nie targnę się ani na wolność, ani na tradycje Mirtie. Miasto będzie stało długo, szczęśliwie i będzie się odbijało w wodach zatoki — najeźdźca uśmiechnął się. — Ale jeśli nie… W wodach zatoki odbije się wielki pożar, admirale. Tak, dokładnie tak przekażcie moje słowa Radzie Dostojnych.
Odwrócił się i poszedł w kierunku trapu.
Kopista drugiej kategorii, Agi, zdecydował się uciekać z Mirtie jako jeden z ostatnich.
Piętnaście lat ciężkiej pracy pozwoliło mu wywalczyć sobie miejsce w szybującym mieście.
Jemu, szanowanemu członkowi gildii, przychodziło przepisywać rachunki i weksle, poniżać się, oczekując w poczekalniach i jeszcze zdawać egzaminy, potwierdzające mistrzostwo, razem ze smarkatymi młodzieńcami. Wiele lat żył na skraju nędzy, wszystkie zapracowane pieniądze tracił na to, żeby wyglądać przyzwoicie i tym samym zyskiwać zaufanie zleceniodawców. Teraz, mając widoki na uzyskanie dwóch pieczęci, własny domek i maleńką księgarenkę, Agi musiał uciekać z Mirtie razem z setkami mistrzów rękodzieła, artystów, biedaków i kupców, zarządców, kobiet, podrostków i dzieci — z całym tym przestraszonym tłumem, porzucającym w Mirtie pracę i mieszkania. Kiedy stało się wiadome, że flota Złotych poniosła druzgoczącą klęskę, przerażenie skuło miasto i ulice opustoszały. Handlowe i pasażerskie łodzie spiesznie podnosiły kotwice, chcąc znaleźć się jak najdalej od skazanego miasta. Już w ciągu godziny pierwsza partia uchodźców z tobołkami i niemowlętami wysypała się na miejskie cumowisko, a kapitanowie uciekających łodzi zobaczyli szansę dobrego zarobku.
Skryba zapłacił za bilet połowę wszystkich pieniędzy, które uzbierał przez piętnaście lat pracy. Na statek „Syta Przyślepka”, dostarczający do Mirtie olej i mięso, wbiło się tyle ludzi, że burty znalazły się prawie na równi z wodą. Najmniejszy sztorm mógł zgubić łódeczkę; cuchnęło topionym tłuszczem. Skryba siedział na pokładzie, na beczce po oleju i pełnym rozpaczy wzrokiem spoglądał na Mirtie.
Szybujące miasto majestatycznie milczało.
Wśród uchodźców nie było ani jednego Złotego. Sami obcy, którzy kiedyś przybyli do tego brzegu w poszukiwaniu szczęścia. Obcy, którzy pół życia stracili na to, żeby stać się pełnoprawnym obywatelem w tym mieście, a teraz, w chwili śmiertelnego niebezpieczeństwa, porzucali je jak stary płaszcz.
Marynarz w końcu odwiązał stateczek od cumowiska. Wskoczył na pokład, nastąpił komuś na stopę i zaklął. Opuścili wiosła na wodę, przeciążona łódź ledwie pełzła, przecinając port pełen ludzi i rzeczy, w którym panował nieopisany rozgardiasz. Odpływały żaglowce, podnosząc białe i kolorowe żagle. Odpływały galery, odpływały kołowe czółenka, nabite ludźmi. Lepiej zaryzykować — a co tam, lepiej zginąć w morzu, niż pozostać teraz w Mirtie.
Z lewej strony Agla, jakiś majster dzielił się z towarzyszem strasznymi wieściami — ON nie zna litości, pożera wrogów i pisze na ich skórze historię swoich czynów. Jest Heksem, nie człowiekiem i nie zwierzęciem. Spopiela wzrokiem. Bliski jest koniec świata, nikt przed NIM nie ustoi, nawet Imperium. Trzeba uciekać, szukać cichego kącika, gdzie ON jeszcze nieprędko dotrze…
Skryba westchnął. Jego książki, jego sklepik! Jego widoki na życie z dwoma pieczęciami! A przecież los go uprzedzał — kiedy pierwszy raz zjawił się w Mirtie, z powodu głupiego przypadku stracił chłopaka, kopistę, który sam jeden wart był tyle, co dziesięciu piśmiennych niewolników. Chłopczyk okazał się Heksem… ON też jest Heksem. Znamienna zbieżność: los dał Aglowi czas, żeby oprzytomniał, a potem przycisnął na dobre.
Na otwartym morzu kapitan zdecydował się postawić żagiel. Stateczek ciągnął się, pozostając w tyle za pozostałymi łodziami, ale jednak płynął, a morze, na szczęście, było spokojne.
Pasażerowie zaczęli głośno rozmawiać, zaczęli nawet śmiać się, niepohamowanie, nerwowo; stracili przecież wszystko, ale żyją, wyrwali się z Mirtie, być może w ostatniej chwili. Los im sprzyja i pomoże szczęśliwie dotrzeć do brzegu…
I nagle, jak na komendę, wszystkie głosy zamilkły. Skryba rozejrzał się. Z porannej mgły wolno wyłaniały się zarysy czarnego okrętu. Na jego dziobie zionął nieprzeniknioną ciemnością jak rozdziawiona paszcza, otwór szerokiej, wygiętej rury. Czarny obłok plątał się w czarnych olinowaniach.
— Cała naprzód! — w rozpaczy zawył kapitan. — Wiosła na wodę! Wiosłujcie wszyscy, jeśli chcecie żyć!
Spieniając morską wodę wiosłami, „Syta Przyślepka” rwała w ślad za pozostałymi zbiegami.
Pstry potok uciekających z Mirtie łodzi płynął przed nosem czarnego okrętu, a ten stał nieruchomo, plamiąc dymem poranne niebo.
— Wszechmogący Imperatorze — powiedział Agi na głos, zapominając o przyzwoitości. — Przełaskawi bogowie, ilu was jest! W czym zawiniłem, za co spotkał mnie taki los?! Niech on nas nie zabija, nie jesteśmy przecież niczemu winni! Niech on nas nie zabija!
Razwijar opuścił lunetę. Statki, unoszące na swych pokładach uciekinierów, przepływały obok. Wszyscy, którzy latami dopraszali się prawa do życia w błogosławionym Mirtie, teraz wyrzekli się tego prawa jednocześnie.
— Podarek pyta, czy może już wyjść — zapytał Łuks.
Razwijar milcząco pokiwał głową.
Od walki minęły trzy doby. Martwych oddano morzu. Spalone statki pozostawiono dryfowi wedle woli wiatru i pływów. Długo jeszcze straszyły podróżników i rybaków, dopóki wraki nie poszły na dno albo nie zostały wyrzucone na brzeg. Rannych odprawiono z powrotem do Fier na łodziach, które były zdatne do pływania, ale nie nadawały się do nowej bitwy. Glen, były niewolnik i były szpieg, obecnie przez wszystkich szanowany lekarz, ratował teraz wyrywając nierzadko śmierci ugodzonych mieczami, pokłutych strzałami, w pół uduszonych w dymie ludzi.
Cały ten czas Podarek siedział w kajucie pod surowym nadzorem. Najpierw się złościł, krzyczał i żądał, żeby go wypuszczono, w gniewie ciął swoimi mieczami poduszki i obicia ścian.
Później, kiedy zaczął się bój, kiedy zawibrował korpus „Skrzydlaka” od ognistej pracy w ładowni i doniosły się z zewnątrz pierwsze krzyki zagrzewające do walki i pierwsze jęki rannych — Dar ucichł.
Siedział bardzo spokojnie, kiedy walka się skończyła. Nie widział ani płonących statków, ani lecących za burtę ciał. Powróciwszy ze spotkania z podadmirałem, Razwijar zszedł do kajuty, do chłopca, który, napotkawszy jego wzrok, cofnął się.