— …I wtedy żona kupca obmyła rozleniwione ciało różaną wodą, namaściła swoje ukryte loki aromatycznym olejem i powlekła pościel jedwabiem i brokatem…
Rodżi gwałtownie przełknął ślinę. Razwijar uśmiechnął się, zamknął oczy, oparł się plecami o miękką omszałą ścianę; w takiej pozycji litery widział nawet czytelniej.
— …i spotkawszy go, zaciągnęła kotarę, ale zwierciadła i gobeliny słyszały westchnienia i widziały, jak kołysał się płomyczek nocnej lampki…
Razwijar wstrzymał oddech. Na tym opisie zdrady historia niewinności kończyła się, dalej zaś było o rozliczeniu za popełnione czyny. Kiedy pojawił się statek królowej kwiatów, żeby zawieźć wszystkie uczciwe kobiety na święto, żona handlarza wybrała się tam także, ale pokład…
— Czekaj — zachrypniętym głosem powiedział nadzorca. Dalej wiem… Dawaj jeszcze raz, od tego miejsca, gdzie ona lubiła spać na pierzynach.
— Chcesz, to ci zapiszę? — nieoczekiwanie zaproponował Razwijar.
Rodżi zamrugał krótkimi rzęsami:
— Jak to?
— Przynieś mi czystą kartkę papieru. Zapiszę ci te słowa i będziesz mógł sobie czytać, kiedy tylko zechcesz. Dniem, nocą, wieczorem…
— Powiedz mi! — oczy Rodżiego zwęziły się. — Ja, żebym czytał… czy to żołnierska rzecz?
— Jesteś niepiśmienny? — po chwili zaskoczenia zapytał retorycznie Razwijar.
Rodżi chciał wymierzyć mu policzek, ale Razwijar uchylił się.
Rodzi Rano szli do pracy. Śniadanie jedli w marszu. Każdy otrzymywał po placku, słodkim korzeniu i gotowanym jajku czerkuna. Te czarne, nieduże ptaki koloniami gnieździły się w skałach i w zamku, nie robiąc sobie różnicy pomiędzy szczelinami, a stropami biesiadnych sal.
Woda spływała wzdłuż każdego wyżłobienia w skale, wstążkami wodospadów zrywała się z balkonów. Czego jak czego, ale pragnienia niewolnicy nie odczuwali.
Pracy w zamku było dosyć dla wszystkich. Dźwigali kamienie w kamieniołomie, kręcili kołowrotem, chodzili w kole jak szczury zaprzęgowe, wprawiając w ruch mechanizm dźwigu.
Rozbudowa zaniku trwała i z każdym dniem coraz dalej w skalę zaziębiały się korytarze, coraz wyżej wznosiły się nowe baszty. Część niewolników była uczona przez wolnonajemnych jak mieszać zaprawę i układać kamienie w mur. Razwijar także chciał się tego nauczyć, ale w tym czasie nadzorców poruszyła nowina, że „ogniewucha zaczęła się nieść” i chłopca przydzielono do tragarzy.
Składające jaja stworzenie, nazywane przez ludzi ogniewucha, zamieszkiwało skały nad zamkiem. Dróżka szła zygzakiem — dziesięć zakrętów w górę, dziesięć zakrętów w dół.
Sześcioro najmłodszych niewolników, w tym Razwijar, taszczyło do zamku jaja ogniewuchy.
Na szczyt należało biec co sił w nogach. Dziesięć zakrętów z pustym koromysłem, jedenaście tysięcy kroków. W końcu, na samym szczycie, odpoczynek obok gniazda; lęgowisko ogniewuchy otoczone było kamiennym wałem, nad którym zwisały żelazne przekładnie, podobne do rei. Zza wału unosił się czarny dym; raz gęstszy, raz rzadszy. Ładowacze — wolnonajemni w skórzanych hełmach — za pomocą bloków, dźwigni i uchwytów wyciągali z jamy lśniące od sadzy rozgrzane jaja. Obwiązywali je sznurkami, wymoczonymi w żółci dwugłowej żmii błotnej i wieszali na ramionach koromysła. Razwijar zarzuciwszy na plecy nosidło, szedł na dół — jedenaście tysięcy kroków. Dziesięć zakrętów. Wąska ścieżynka, lity kamień, słońce pali, a na każdym zakręcie nadzorca.
Iść w dół należało powoli i bardzo ostrożnie, żeby w żadnym wypadku nie potknąć się, nie upaść, nie uszkodzić nosidła. Za nadpękniętą skorupę tragarzom groziła okrutna kaźń. Było to dziwne samo w sobie, ponieważ niewolnicy stanowili przecież wymierną wartość, jako w pełni sprawni robotnicy. Ale z jajami była związana jakaś mroczna tajemnica. Razwijar męczył się strasznie schodząc, chociaż wchodzenie na szczyt zdawać by się mogło cięższym. Schodząc nie opuszczał go bowiem strach, że się potknie, uszkodzi nosidło, ale nie chodziło tylko o to… jaja kształtem i rysunkiem na skorupce przypominały pokraczne czarne głowy i trudno było patrzeć, jak kołyszą się z prawej i z lewej strony na końcach koromysła.
Uginając się pod ciężarem nosidła, człapiąc po kamieniu zgrubiałymi piętami, myślał o czymś innym, zapominał o pracy, „uwalniał się”. Wtedy oczy jego, zamiast kamiennej ścieżynki widziały sklepienia gigantycznego lasu, głuche zakątki, gdzie rozpościera się pajęczyna z uwięzionymi w niej ptasimi szkielecikami. Wielopiętrowe ostępy, gdzie pod korzeniami i nad korzeniami, w trawie i w krzewach, w splotach lian, w koronach i pod koronami, jak pod sklepieniami pałacu kipi dniem i nocą życie…
Na trzecim zakręcie ścieżynki — licząc od szczytu — ukazywał się widok na wąwóz.
Razwijar za każdym razem wstrzymywał oddech, zobaczywszy czarną otchłań z białą pianą potoku na dnie i przeciwległą skalną ścianę, na której wiatr rozpraszał wodne wstęgi wodospadów.
— Ej! Nie obijaj się!
Razwijar kroczył dalej, spuściwszy głowę.
Na piątym zakręcie ukazywał się zamek. Także kamienny, ale z wydrążonymi przejściami i galeriami, balkonami, basztami, stanowiskami strażników. W dolnych kondygnacjach położone było „miasto”, gdzie mieszkali wolnonajemni z rodzinami, z których większość stanowili rzemieślnicy różnych profesji. Na środkowym poziomie zamieszkiwała straż, a gdzieś na szczycie, pośród niezliczonych kamiennych wież, pod samym sklepieniem pałacu, gnieździł się władca, którego Razwijar nigdy nie widział. Nad zamkiem unosiły się dymy, szerokie i cienkie, czarne i białe.
Razwijar zapytał kiedyś Rodżiego, do czego potrzebne są jaja ogniewuchy. Ten nakazał mu zamknąć się, nigdy o tym nie mówić i nie pytać. Potem, rozejrzawszy się, powiedział przez zęby, że jeśli Razwijar przypadkowo zadrapie skorupę — on, Rodżi, będzie bardzo zmartwiony.
Oczywiście, pluje na to, czy Razwijara zrzucą w jamę z gnijącym mięsem, czy po prostu powieszą na haku, ale historie o kobietach podobają się Rodżiemu, dlatego też Razwijar powinien być ostrożny i niemy jak morska żmija.
Był zatem wielce ostrożny i niemy, ale jego myśli pozostawały wolne od nadzoru. W czasie pracy, na postoju, w ciemnicy wyobrażał sobie ogniewuchy. W myślach przygotowywał jajecznicę i inne potrawy z dziwacznych jaj. Ogrzewał nimi dom zimą. Rzucał jajami we wroga i wymyślał tysiące sposobów, jak je wykorzystać.
Nie wiedział, gdzie i w jakich okolicznościach może poznać odpowiedzi na swoje pytania. I nie miał pojęcia, jak szybko to się stanie.
Umęczony za dnia, nie od razu zasypiał nocą. Niewolnicy, przyczajając się w ciemności, ukradkiem naruszali zakaz rozmowy. Niekiedy przyłapywali ich na tym nadzorcy, chłostali batami, ale rozmowy powracały. Razwijar dowiedział się wiele o towarzyszach niedoli. Kogoś sprzedali w niewolę za długi. Jednego marynarza pochwycili nocą pijanego na ulicach portu Fier, a rankiem, kiedy wytrzeźwiał, maszerował już w karawanie niewolników. Połowa z nich nie pamiętała w ogóle, kim jest i skąd pochodzi, ponieważ napojono ich „słodkim mleczkiem”. Kto zaproponował im napitek, gdzie i kiedy to było — nie mieli pojęcia, tak jak i nie znali swoich własnych imion i historii. Słuchanie ich krótkich opowieści było szczególnie nieprzyjemne.
Słowo „pamięć” było wydrapane na ścianie, pośród przekleństw i rysunków.
Bliżej północy rozmowy przycichały. Razwijar, śmiertelnie zmęczony, zasypiał później niż wszyscy. Żeby się odciąć od ponurej rzeczywistości, zabierał się do czytania w myślach wyobrażonych ksiąg, co pomagało mu zasnąć.