Teraz wszyscy zdrowi i ranni, wysypali się na pokład; port był czysty a na redzie nie było widać ani jednego statku.
Latające Miasto unosiło się, nie dotykając zupełnie ziemi. Delikatna mgiełka otulała port i jego najbliższe rejony. Nad nimi rozpostarły się wdzięcznie wygięte turkusowe i różowe łuki mostów oraz cienkie ściany portowych budynków. Ażurowe budowle wieńczyły oślepiająco białe wieżyczki, a delikatne iglice, niczym palce, wodziły po cienkiej warstwie obłoków nad miastem. Przy centralnym cumowisku stał podadmiralski okręt z opuszczoną złotą chorągwią.
Pachniało spalenizną. Każdy kawałek poszycia, każda deseczka na „Skrzydlaku” przesiąkła zapachem gryzącego dymu i spalonych statków.
— Czy mamy przygotowywać się do walki? — cicho zapytał Łuks.
— Nie trzeba.
Bez patrzenia Razwijar poczuł, jak zadrżała skóra na grzbiecie Nagórena. Jeździec powiedział swoje słowo i chimajryd nie śmiał niepokoić go swoimi wątpliwościami; ludzie podobni do Łuksa zawsze sądzą po sobie. Powiedz mi, czego spodziewasz się po pokonanym wrogu, a ja powiem ci, kim jesteś…
— Na ich miejscu stawiałbyś opór? — zapytał towarzysza.
— Oczywiście.
— A kobiety? Dzieci? — Razwijar niby przypadkiem spojrzał na Podarka. Chłopak odszedł na bok, oparł się łokciami o burtę i patrzył na szybujące miasto, jakby chciał przyciągnąć je wzrokiem.
— Tak — chimajryd ściszył głos. — Ja… wolałbym, żeby mój syn umarł, niż dostał się żywy w ręce wroga.
— Tak walczą Nagóreni.
— Przecież nie wyrzekłem się swojego plemienia. Bywało, że walczące klany wymierały do ostatniego człowieka. To honor — zginąć w walce i przenieść się na Zieloną Równinę, gdzie wiecznie świeci słońce. Gdzie chodzi piechotą mój brat, Szybki Tancerz — chimajryd ni to uśmiechnął się, ni to kaszlnął.
— A gdyby wróg obiecał twojemu synowi wolne życie?
— A kto wierzy wrogowi?
Zamilkli. Nad Mirtie wisiała cisza, oprócz plusku wioseł i szumu wiatru, nie było słychać ani jednego dźwięku. Wolno, majestatycznie „Skrzydlak” zbliżał się do miasta, a ono wyrastało w górę i w dół; odbicie bukszprytu zlało się na wodzie z odbiciem najwyższych iglic.
— Tak blisko nigdy do niego nie podchodziłem — przyznał się Razwijar. — To cudo, prawda?
Łuks nie odrywał lunety od oczu. Wypatrywał wsparcia w porcie. Szukał przyczajonych łuczników, metalowych maszyn, zapory u wejścia do portu.
— Zawołajcie Podarka — powiedział władca. — Niech popatrzy na to piękno.
Jaska milczała, odchyliwszy w tył głowę, patrzyła na rozpływające się czerwieniami niebo zachodzącego słońca.
— Jesteś pewien, że to bezpieczne? — cicho zapytał Łuks.
— To całkowicie bezpieczne — głębokim głosem odezwała się kobieta, cały czas patrząc w niebo. — Słuchajcie.
Do „Skrzydlaka”, zbliżającego się do portu, dochodziły delikatne dźwięki strun.
Rozstąpiła się mgła, ukazując linię brzegową i okazało się, że szybujące miasto jednak stoi na ziemi. W miejscu, gdzie na przybrzeżnym pasie Fier plątały się wąskie, przyportowe uliczki, a na brudnych składowiskach zalegały góry beczek, skrzyń i śmierdziały stosy odpadków, mieszkańcy Mirtie urządzili nadbrzeżne biało–różowe marmurowe bulwary i zielone parki, zbiegające prosto do wody.
Szalupa, ominąwszy podadmiralski okręt, zbliżała się do Cumowniczych Schodów — paradnej bramy miasta. „Skrzydlak” i „Puzan” zostały w porcie, nad ich rurami powoli unosił się dym. Pas wody między schodami a szalupą, stawał się coraz węższy, coraz cieńszy. Morze dyszało unosząc i opuszczając łódkę, podnosząc się w górę na dwa schodki i staczając się strumieniami ze stopni. Na wodzie i marmurze błyszczało zachodzące słońce.
Głos morza, cichnące ducie wiatru i dźwięk strun. Razwijar patrzył, jak schody zbliżają się i bezgłośnie poruszał wargami.
— Co ty mówisz? — ostrym tonem zapytała Jaska.
— „Ani stopą… Heks nie skala Mirtie ani oddechem, ani dotykiem…” — dziwnie się uśmiechnął.
Na stopniach schodów stali ludzie, odziani w czerń. Wszystkich było dziesięciu, może dwunastu. Marynarze opuścili wiosła, spowalniając ruch. Łódka zatrzymała się przy kole cumowniczym i na jej burcie legł trap z jasnego drzewa. Oczekujący stali ze spuszczonymi oczyma.
— Pójdziesz? — z niedowierzaniem zapytał Łuks.
Razwijar wszedł na trap. Pięć kroków, szósty — wstąpił na Cumownicze Schody.
Stał na brzegu Mirtie. Ot i wszystko.
Muzyka stała się głośniejsza. Ciemni ludzie stali stłoczeni w ciasną gromadkę — przybici zgryzotą starcy, ostatnimi siłami starający się zachować godność. Władca kamiennego zamku nie od razu poznał wśród nich podadmirała — jego złote włosy były teraz całkowicie białe.
— Jesteśmy członkami Rady Dostojnych — bezbarwnym głosem powiedział wysoki, wzrostu Razwijara, Złoty. — Twoje żądania zostały spełnione. Czego chcesz jeszcze?
— Wiele lat temu odmówiono mi prawa odwiedzenia Mirtie — ruszył do przodu, z rozkoszą czując, jak pewna jest ziemia pod nogami. — Teraz mam prawo liczyć na gościnność: stół, krew, radość, muzykę. Chcę, żeby szybujące miasto stało się małą ojczyzną dla biednego, wcześnie osieroconego Heksa.
Ani jeden z Dostojnych nie mógł wytrzymać jego wzroku. Razwijar wiedział i widział, co działo się w ich duszach, nawet kiedy starali się ukryć przed nim twarze.
Możliwe, że zapragnę pogawędzić z każdym z was po przyjacielsku, poufnie, ale to potem, kiedy odpocznę i rozerwę się. Moje statki zostaną w porcie, postarajcie się, żeby głupi krok jakiegoś zdrajcy nie zmarnował wam życia, Dostojni. Strzelić do mnie, znaczy zabić Mirtie.
Otruć mnie, znaczy zgubić szybujące miasto… Teraz chodźmy. Chcę popatrzeć, jak żyją w Mirtie honorowi goście.
Białe uliczki portu były ozdobione posągami, wyobrażającymi marynarzy, rybaków i wojowników; barczystych, obnażonych do pasa. Razwijar kroczył, oddychając pełną piersią i rozglądając się na boki. Wzdłuż ulic stali, otuleni w czerń, milczący ludzie — głównie kobiety i młodzież. To przybliżając się, to oddalając, dźwięczały struny skrzypiec.
— Opowiedz mi o porcie, Galagar. Każdy patriota zna tyle historii o rodzinnym mieście, że obcemu nawet się nie śni… Przykro iść po tych ulicach i nie wysłuchać o nich objaśniającej opowieści.
— Nie jestem gawędziarzem — rwącym się głosem powiedział podadmirał. — Jestem żołnierzem.
— Szkoda — władca uśmiechnął się krótko. — Panowie, kto opowie ciekawskiemu Heksowi o budowie portu Mirtie?
Dostojni milczeli.
Razwijar zatrzymał się. Obok niego zatrzymali się Jaska, Łuks, Tari–Koło i półdziesiątka zaufanych żołnierzy ze „Skrzydlaka”.
— Nikt nie opowie? A może nie za bardzo znacie historię rodzinnego miasta?
Człowiek, trzymający się z boku głównej grupy Dostojnych, był strasznie spięty. W jego rękawie krył się zapewne sztylet — Razwijar ustalił to po jego trochę skrępowanej pozie.
Nozdrza Jaski drgnęły. Uprzedzając jej słowa, Razwijar położył rękę na jej ramieniu:
— „Port był wybudowany z marmuru wydobytego na Złotej Górze, jedynego na świecie kamieniołomu, dającego tak trwały i piękny kamień. Słoneczne ulice przeplatają się z zacienionymi: od Cumowniczych Schodów do placu przed Pałacem Dostojnych można przespacerować się wzdłuż zalanych światłem balustrad, a można, chowając się przed skwarem, przejść pod łukami z poprzeplatanych kwiatów i lian. Każdy z pięciu tysięcy posągów, ustawionych w porcie ma swoją legendę i przeznaczenie…”