Obejrzał się, napawając widokiem ich zaskoczonych twarzy.
— Kocham to miasto, panowie Dostojni i przeczytałem wszystkie księgi o nim, jakie tylko mogłem dostać… Dlaczegóż milczycie, panowie? Chodźmy dalej, jestem rozczarowany waszą gościnnością. Á propos — jak dawno od ostatniego razu na przepięknych placach Mirtie zdarzyły się publiczne kaźnie?
Mężczyźni i kobiety w czerni patrzyli na niego z okien, z mostów, stojąc na trotuarach. Szedł niespiesznie, często się zatrzymywał i Dostojni zmuszeni byli zatrzymywać się także.
Rozkoszował się grą światła na turkusowych i srebrzystych mostach, zadzierał głowę, żeby pooglądać także wysokie złote iglice. Mirtie kwitło, zachodziło słońce i zapalały się pierwsze latarnie — wzdłuż mostów ciągnęły się ich perłowobiałe, zielonkawoniebieskie, ciepłopomarańczowe łańcuchy.
Razwijar wyszedł na płac przed Pałacem Dostojnych w tym czasie, kiedy podświetliła się fontanna stojąca w samym jego centrum. Wodotrysk wyobrażał Mirtie ze wszystkimi basztami i światłami. Woda migotała, podświetlona od wewnątrz dużymi świetlikami. Strugi mieniły się tęczowo.
— Piękne — powiedział Łuks, który od momentu wyjścia na brzeg nie wyrzekł ani słowa.
— Zmęczyłem się — oznajmił władca. — Gdzie moje apartamenty?
Żegnając się z Dostojnymi, nieoczekiwanie wziął za łokieć człowieka ze sztyletem. Poczuł kamienne, spięte skurczem mięśnie pod rękawem aksamitnej kurtki.
— Drogi przyjacielu, osierocony w dzieciństwie Heks chce z tobą pogawędzić właśnie teraz.
Panowie, członkowie Rady, nie będziecie mieli nic przeciwko, jeśli na chwilę zatrzymam pana… nie mieliśmy przyjemności być sobie przedstawieni.
— Dostojny Ilimar — członek rady — szybko oznajmił wysoki Złoty, który jako pierwszy odezwał się na portowych schodach. Człowiek ze sztyletem nie ruszał się, jakby cały skamieniał.
— Wspaniale — Razwijar kiwnął na Jaskę. — Chodź ze mną.
We trójkę weszli do komnaty pałacu, umeblowanej bez nadmiernego przepychu, ale ze zdumiewającym smakiem. Mag przymknęła wysokie rzeźbione drzwi. W komnacie stał nakryty odświętnie stół. Mirtie tradycyjnie sławiło się rybnymi potrawami. Na środku wznosił się maleńki zamek, w całości wyrżnięty w lodzie, podświetlony od wewnątrz płomykami świec; jego ściany, spadziste dachy i baszty zwieńczone były mięczakami, wielkimi i małymi, różowymi i białymi. Na lodową iglicę nad głównym budynkiem nadziany był ośmionóg z idealnie złożonymi szczypcami. Wokół zamku ciągnęło się siedem fos, gdzie bulgotały rozmaite sosy.
Razwijar przesunął po stole obojętnym spojrzeniem, przeszedł się po komnacie, studiując kominek, krzesła, podłogę z wielu gatunków drewna, wiązkę wzorów na suficie. Jaska stanęła przed stołem, rozdymając nozdrza. Dostojny Ilimar stał, bez ruchu przy drzwiach, a broń paliła mu rękę.
— Bardzo cię szanuję — Razwijar pociągnął za jedwabny sznur i aksamitne zasłony rozsunęły się, odsłaniając witrażowe okno. — Dlatego, że gdybyś poddał się impulsowi i rzuciłbyś się na mnie na ulicy… Przecież nie bez powodu pytałem o publiczne kaźnie. Wiesz, co Heksi robią z wrogami?
Ilimar rozciągnął wargi:
— Jestem gotów umrzeć tak, jak podpowie ci twoja fantazja, ludożerco. Tylko czy ta śmierć przyniesie ci zadowolenie?
— Rzuć to na podłogę — nagle rozkazała Jaska. — Ja wszystko widzę!
Ilimar zawahał się. Podciągnął rękaw. Upuścił na podłogę nie sztylet, jak sądził Razwijar, a nóż, piękny, wyważony nóż do miotania. Ostrze wbiło się w drewnianą posadzkę. Wystarczyłby jeden celny rzut, mimochodem pomyślał Razwijar. Tam, w porcie, albo potem na ulicach, albo na placu.
— Słynna zabawka — zatrzymał się przed lodowym stołem. — No, cóż… Wolałbym coś bardziej sycącego, ale na razie niczego więcej nie ma… Przynajmniej mogę się napić.
Nalał sobie i Jaśce pieniącego się „aramera”; brak służby nie dziwił go i nie oburzał. Złotym niełatwo jest usługiwać przy stole nawet półkrwiakowi, a Razwijar nie miał zamiaru nadwerężać ich cierpliwości na darmo.
Po namyśle nalał cudownego napoju do trzeciego kielicha — dla Ilimara. Ten nie ruszył się z miejsca. Stał, opuściwszy ręce, spoglądając na Heksa spod jasnych niczym łan zboża, brwi.
Razwijar wolno przełknął. Cierpki zapach rozgrzał podniebienie. Zdawało się, że spływająca ciecz wlewała się od razu do żył.
— W Radzie głosowałeś za oporem, Ilimar — smakował napój łyk za łykiem.
— Tak — Złoty wyprostował się.
— Ale okazało się, że byłeś w mniejszości.
— Tak.
— I podporządkowałeś się decyzji Rady, ale jej nie przyjąłeś.
— Tak…
— I stchórzyłeś w ostatniej chwili.
Ilimar cofnął się.
— Tak.
Razwijar pochylił się nad stołem, przyglądając się morskim stworzeniom, uśmierconym i jeszcze żywym, ozdabiającym sobą lodową rzeźbę.
— A to co? Czcigodny Ilimarze, czy to ostrygi?
Złoty zaciął się. Bardzo chciał dumnie milczeć.
— To „łzy smoka”. Występują głęboko na dnie, w ładowniach osiadłych wraków. Ostry smak, niezwykle odżywcze…
— Bardzo niebezpieczne do zdobycia — cicho dodała Jaska. — Z dziesięciu poławiaczy do starości dożywa dwóch. Każda „łza” jest warta tyle, co mały statek…
Razwijar nakłuł bezwolne ciało mięczaka na dwuzębny widelec. Zanurzył w sosie. Zobaczył, jak przez twarz Ilimara przebiega skurcz, zapewne „łzy smoka” należało jeść inaczej.
— Dziwny smak — przeżuwając, władca dolał sobie jeszcze „aramera”. — Nie podoba mi się, panie, wolałbym pieczonego człapacza… Dostojny Ilimarze, wiedziałeś od Galagara, że opór jest bezsensowny. I że już pierwsza salwa zakończy się dla was całkowitym pogromem, śmiercią waszych dzieci. I mimo to głosowałeś za oporem?
Ośmionóg, leżący na szczycie lodowego zamku, patrzył mętnymi, zdrętwiałymi oczami.
— Jeśli nie ma możliwości żyć, trzeba godnie umrzeć — wyszeptał Złoty. — Choćby w walce, choćby na szafocie.
— Jak te morskie zwierzątka?
Złoty zakasłał, starając się ukryć grymas nienawiści.
— Obiecałem być wielkoduszny — powiedział Razwijar innym tonem, poważnie. — Nie wierzysz mi?
— Wierzyć Heksowi? Uśmiać się można. Jeślibym nie stracił głosu, dowodząc tymi tchórzami… — Ilimar zaciął się.
Władca kiwnął głową:
— Zbyt długo żyliście w złotym spokoju. Byliście dobrzy i cierpliwi dla siebie nawzajem.
Dobrzy ludzie z całego zamieszkanego świata zbiegali się do was, gotowi nająć się do każdej pracy, żeby tylko pozwolono im tutaj żyć. Mam rację?
Złoty podniósł na niego nabiegłe krwią oczy:
— Tak.
— Jedliście apetyczne mięso, które ubijał za was ktoś inny… À propos, podadzą mi dzisiaj mięso? Nie te martwe morskie mięczaki, a prawdziwe, krwiste mięso?
— Czyje? — cicho zapytał Ilimar.
Długą chwile patrzyli sobie w oczy. Jaska małymi łykami piła „aramer”. W końcu Razwijar się uśmiechnął: