— Zdajesz mi się odważnym człowiekiem, Ilimarze. Dlaczego mnie nie zabiłeś, chociaż miałeś taką możliwość?
Dostojny milczał.
— Odpowiedz na pytanie. Chcę to wiedzieć.
— Nie odważyłem się.
— Przestraszyłeś się zemsty? Co jeszcze?
— Nie odważyłem się.
— Rozumiem.
Razwijar znowu podszedł do okna. W witraże były wbudowane lusterka i soczewki. Nawet teraz, nocą, gra światła i cieni cieszyła oczy. Władca kamiennego zamku gwałtownie rozepchnął okiennice i znowu zobaczył Mirtie w dole — łańcuchy ogni, biegnące po mostach, wysokie gwiazdy na iglicach, ledwie, ledwie pobłyskujące morze w oddali. Widział jednocześnie i miasto, i komnatę za plecami i widział siebie oczami Złotego i oczami Jaski. Wyraźna świadomość tego, co się dzieje i tego, co nieodzownie wydarzy się bardzo szybko, była podobna do bijącego w twarz ostrego światła. Zasłoniłby oczy ręką, gdyby tylko mógł odgrodzić się od tego oślepiającego blasku.
— Odejdź, Dostojny Ilimarze. Termin i rodzaj waszej kaźni omówimy później.
Jego pościel była zarazem idealnie miękka i odpowiednio szorstka. Z otwartego okna wiało morskim powietrzem, czystym, bez zapachu spalenizny. Cykały nocne owady, szeleściły liście, a nad ogrodami unosił się aromat kwiatów. Zdawało się, że skazane Mirtie chce zapaść w pamięć obcemu w swoim najjaskrawszym, świątecznym wyglądzie.
To nie głód i nie pragnienie. To nie ból i nie duszność. To wszystko naraz i o wiele gorzej, ponieważ istnieje jeszcze świadomość, jasne pojmowanie tego, co się z tobą dzieje. Zaczyna się powoli i ani trochę nie przeraża. Krok po kroku, od ofiary do ofiary, od ołtarza do ołtarza, głupi chłopiec, niewolnik, nie zdawał sobie sprawy, jak wiele daje mu Miedziany Król. Mógłby zapomnieć o słowach starca, ale nie zapomniał. Przypadek? Ciemny instynkt?
Jaska także nie spała. Chodziła po komnacie, ciągnąc za sobą po dywanie długi, kwiecisty pled. Na widok nocnego gościa uniosła głowę wysuwając podbródek:
— Po co przyszedłeś?
Podszedł do niej bardzo blisko. Pachniało od niej spalenizną; wyraźny zapach, chociaż wymyła się do czysta i całkowicie zmieniła ubranie.
— Czego potrzebujesz, Razwijar?
— Nadal myślisz, że lepiej by było, gdybym utonął? — zapytał nieoczekiwanie dla samego siebie. — Naprawdę tak myślisz?
Położył dłonie na jej ramiona. Na jej ostre, ciepłe, lekko drżące…
Strąciła jego ręce. Odeszła w odległy kąt.
— Nie mogę teraz z tobą rozmawiać.
— Co się zmieni później?
— Zostaw mnie w spokoju. Chcę być sama.
— Chciałem… Posłuchaj, muszę komuś powiedzieć.
— Odejdź. Nie mogę cię teraz widzieć.
— Rozumiem.
Wyszedł, minął straż przy drzwiach i zatrzymał się pośrodku wewnętrznego dziedzińca, ozdobionego, jak to przyjęte było u Złotych, fontanną. Lekkie, nocne powietrze stanęło mu gulą w gardle. Jeszcze jeden wysiłek… Dojść, wznieść się, złapać wreszcie to, co wiecznie się wyślizguje. Pajda chleba z brązową, błyszczącą skórką… Ogarek świecy… Książka…
Wiewiórka… Klingi… I dalej, i dalej — umierający Imil, i dalej — Łuks, i jeszcze dalej — Jaska, jeszcze dalej — szybujące miasto, i dalej, i dalej…
Mrok.
Na drugi dzień ze „Skrzydlaka” przypłynął do miasta Podarunek Po Klęsce. Chłopiec odczuwał napięcie wiszące w powietrzu, ale cuda, jakie objawiły się przed jego oczami, pozwoliły mu zapomnieć o skrępowaniu i strachu. Zgodnie z rozkazem Razwijara, chimajryda umieszczono w apartamentach w sąsiedztwie jego własnych i Podarek, szeroko otworzywszy okno, rozkoszował się widokami placu, portu, iglic z dzwonami i wiecznie kwitnących sadów.
Łuks nie odstępował syna na krok, chodził za nim po pałacu, nie zdejmując dłoni z rękojeści mieczów i zmusił go, żeby od rana do wieczora nosił kolczugę.
Tymczasem miasto, które przeżyło już traumę klęski i wkroczenia agresora Heksa, powoli przychodziło do siebie. Wolno otwierały się sklepiki. Pojawiali się na ulicach ludzie, jak przedtem odziani w czerń, ale zajęci spokojnymi, powszednimi pracami. Razwijar wyczekiwał.
Każdego dnia wzywał na rozmowę któregoś z Dostojnych, każdego dnia dokonywał niewielkich wypadów; a to spacerował po starych ulicach, a to zwiedzał rynek albo warsztaty. Mirtie nie miało wystarczająco rąk do pracy. Ci, którzy zazwyczaj wozili węgiel i wydobywali kamienie, myli naczynia w zajazdach i zamiatali ulice, uciekli z miasta. Złote kobiety, zakrywając chustkami siwiejące włosy, z godnością brały się za najcięższą pracę. Razwijar przyglądał się im, wcale się z tym nie kryjąc.
Żołnierze i marynarze z jego statków pragnęli odwiedzić szybujące miasto. Posyłał im tymczasem wielkie ilości wytrawnych potraw i drogich win, ale na brzeg nie wpuszczał. Mirtie potrzebne mu było nietknięte, dziewicze.
— Jutro mam zamiar wybrać się z pielgrzymką na Złotą Górę. Nie potrzebuję przewodników tylko niezawodnej mapy. Dzisiaj pragnę się zabawić, rozerwać, chcę urządzić niewielki bal dla swoich… Przyślijcie muzykantów.
Siedział w Sali Rady na miejscu przewodniczącego. Dostojni usadowili się przed nim w wysokich rzeźbionych fotelach. Widział zwrócone ku niemu twarze, kiedyś smagłe, a teraz zastygłe, woskowe.
— Potrzebne mi są także kobiety. Mnie i moim ludziom. Nie nalegam, żeby to były wasze siostry i córki, panowie Dostojni. Chociaż, jeśli nie będzie innego wyjścia, przyjmiemy i tę ofiarę.
Ściany sali szły strzeliście ku górze. Wysoko, aż do zawrotów głowy, pod sklepieniem grały, przeplatając się, cienkie słoneczne promienie. Sala mogła pomieścić tysiąc ludzi. Ściany ozdobione były mozaikami, a w oknach pyszniły się witraże. W kamiennych donicach rosły drzewa, przekształcając daleki koniec sali w las, a na ich gałązkach siedziały ptaki, podobne do miniaturowych skrzydlaków i czyściły pióra.
Sala była pusta, jeśli nie liczyć dwunastu skamieniałych z rozpaczy i poniżenia Dostojnych. I Razwijara w wysokim fotelu przed nimi.
Zastał Podarka w jego komnacie, mały chimajryd leżał na podłodze, a przed nim wznosiła się wieża z klocków i stały w szeregach setki figurek z szarego metalu. Figurki wyobrażały żołnierzy: władających mieczem, pieszych z włóczniami, kuszników.
— Witaj, Dar.
Chłopczyk skoczył na cztery łapy:
— Dzień dobry… Przekleństwo zostało zdjęte, Razwijar.
— Przekleństwo zostało zdjęte — położył dłoń na głowie Podarka i poczuł, jak ten spina się w odpowiedzi na jego dotyk.
— Boisz się mnie?
— Nie… co ty, Razwijar?
— Przyjacielu, nie będę cię za nic rugać… Dlaczego się mnie boisz?
Podarek nie odpowiedział na jego uśmiech. Patrzył w dół na ołowiane figurki.
— Gdzie dzisiaj byłeś? — zapytał władca, zmieniając temat.
— Tutaj, w pałacu, w lewym skrzydle, jest szkoła dla chłopców… Dla Złotych.
— Naprawdę?
— Teraz nie mają zajęć. Tylko kilku nauczycieli i jeden uczeń, który nie ma gdzie odjechać…
Jest sierotą.
— Tak bywa.
— Dał mi pobawić się żołnierzykami… Wiesz, on nigdy nie widział chimajrydów, tylko o nich czytał.
— À propos, jest tam biblioteka?