— Ogromna. Razwijar… bardzo mi się podoba to miasto.
— Mnie także. Mówiłem ci, to najpiękniejsze…
— Nic nie będziesz z nim robił? Z nimi?
— Biblioteka składa się z dwóch działów. Pierwszy, to księgi napisane przez Złotych dla Złotych… i dla reszty świata. Drugi, to barbarzyńskie księgi, które, zdarza się, zawierają w sobie ciekawe informacje, niezwykłe obrazy…
— Dajecie uczniom do czytania barbarzyńskie księgi?
Złoty stał przed Razwijarem wyprostowany i wyniosły, a biały okrągły kołnierzyk podpierał jego podbródek.
— Dajemy uczniom czytać te księgi, które zaliczamy do potrzebnych… które są dla nich pożyteczne i przyjemne.
— Czytacie w języku Niemego Narodu? Złoty zająknął się ledwie zauważalnie.
— Nie. Do tej pory nie było takiej potrzeby.
— A w języku Heksów?
— Heksi piszą w powszechnym języku, fatalnie zniekształconym.
— Zgadzam się — Razwijar się uśmiechnął. — I do tego piszą swoje hymny na skórze wrogów.
Złoty gwałtownie wciągnął powietrze. Był blady, dziwnie blady jak na swoją rasę. Może dlatego, że większą część życia spędził pod dachem za biurkiem?
— Pokażcie mi barbarzyńskie księgi.
— Wszystkie?
— Wszystkie.
Biblioteka była, jak i całe Mirtie, przestronna, wygodna, bez zwyczajowej pajęczyny pająków Cza. Razwijar szedł korytarzem w ślad za wyniosłym Złotym. Kiedyś, strasznie dawno temu, szedł tak samo, pośród ksiąg w ślad za przewodnikiem, któremu pozostało mniej niż trzy doby życia. Był wtedy młody i pomiędzy jedną a drugą ofiarą składaną Miedzianemu Królowi mijały wieki, tysiąclecia i nie było ani narastającego niepokoju, ani doprowadzającej do szaleństwa pewności — wszystkie tajemnice świata odkryją się teraz, trzeba tylko przekroczyć siebie, dokonać ostatniego wysiłku…
— To tutaj — powiedział bibliotekarz.
Muzykanci byli bardzo młodzi. Dziewczyna około osiemnastu lat i chłopiec, zapewne jej młodszy brat. Grali zgodnie, zapewne całe dzieciństwo spędzili na ćwiczeniach; grali poprawnie, doskonale technicznie, ale bez zapału. Przepełniała ich bowiem nienawiść. Instrument dziewczynki miał osiem strun, cztery wysokie i cztery basowe. Chłopiec grał na dwunastu strunach. Jego palce bezbłędnie poruszały się po włosiu naciągniętym nad gryfem, wyszkolone latami ćwiczeń, ale w myślach, w każdej sekundzie zabijał on Heksa. Wyobraźnia podsuwała mu najbardziej wyrafinowane sposoby.
Dziewczyna denerwowała się — bała się, że brat zdradzi się jakimś nieopatrznym gestem.
Mimo to jej ręce nie drżały, a twarz — tak zapewne sądziła — pozostawała spokojna.
Tańczyli.
W pustej sali z błyszczącą, czarną posadzką, przy akompaniamencie ośmiu i dwunastu strun, krążyli wolno, obejmując się, Razwijar z Jaską. Łuks siedział przy nakrytym stole; tym razem, dogadzając upodobaniom smakowym barbarzyńcy, kucharze nie zaserwowali mięczaków. Na ogromnym kawałku tłustego, soczystego mięsa lśniła podpieczona skórka, nad pętami kiełbas unosiła się para, ale chimajryd nie tknął jedzenia. Obserwował tańczących, nie wypuszczając z rąk złotego pucharu.
— Wino nie jest zatrute?
— Nie. Za to chłopiec ma ukrytą broń w instrumencie.
— A niechby nawet.
— Dlaczego oni nie mogą się zdecydować, żeby cię zabić? — zapytała nagle tańcząca.
— Boją się.
— Nie… pośród nich są odważni… są ludzie podobni w swojej dzikości do Łuksa… Choćby ten Ilimar. Wiesz o tym tak samo dobrze jak ja.
Razwijar umilkł. Po złożeniu ostatniej ofiary wiedział i rozumiał więcej niż Jaska, wielki mag.
— Stałeś się zupełnie przerażający — przemówiła, jakby sama do siebie. — Nawet ja nie mogę wytrzymać twojego spojrzenia. Tak wyglądałaby śmierć, gdyby przywdziała ludzką twarz.
— Chłopi nazywają Śmiercią pospolitego rzecznego chapuna.
— Pamiętam. Opowiadałeś.
Wolno zatoczyli jeszcze jeden krąg po sali. Władca wypuścił rękę tancerki i nisko się jej pokłonił. Muzykanci kontynuowali grę, nie odrywając oczu od nut na wysokich pulpitach; Razwijar doskonale wiedział, że nuty nie są im potrzebne. Znali melodię na pamięć.
— Dziękuję. Wystarczy.
Chłopiec urwał grę w półnucie. Dziewczyna starannie zakończyła muzyczną frazę i dopiero wtedy opuściła smyczek.
— Świetny warsztat. Słyszałem granie Niemego Narodu, a to znaczy, że nie jestem zupełnym ignorantem. A teraz powiedzcie mi: co wiecie o Gejlu, znakomitym muzyku?
Brat i siostra drgnęli.
— Nic — powiedział chłopiec.
— A gdybyście pomyśleli chwilę, zastanowili się?
— Nic — szybko powiedziała dziewczynka. — Oprócz tego, że on oszalał i umarł.
— I to wszystko?
— Wszystko.
Władca podszedł do nich bliżej. Stanął przed chłopcem.
— Chcesz mnie zabić?
Ten cofnął się.
— Daję ci szansę. Spróbuj.
— Razwijar — cicho odezwała się Jaska za jego plecami. — Po co to robisz?
— Spróbuj — władca kiwnął zachęcająco głową. — Przecież uczyli cię obchodzić się nie tylko ze smyczkiem? Czyżbyś ty, czystej krwi Złoty, nie umiał trzymać broni?
Gwałtownym ruchem chłopiec odrzucił do tyłu długie, falujące złote włosy. Ze smyczka w jego ręce wyskoczyło wąskie ostrze. Po wyrazie zaskoczenia, malującym się na twarzy jego siostry, Razwijar zrozumiał, że dziewczyna nic nie wiedziała o przygotowaniach brata.
— Umrzyj, przeklęty Heksie! — wykrzyknął muzykant. Władca nie poruszył się. Stał dwa kroki przed chłopcem i patrzył, jak trzęsie się w jego ręce stalowe żądło.
— Powinienem umrzeć od spojrzenia twoich strasznych oczu? Czy zdechnąć ze śmiechu?
— Razwijar — głośniej powtórzyła Jaska. — Wystarczy!
Chłopak z przerażeniem patrzył mu w oczy.
— Bardzo dawno temu, pewien człowiek dał mi do rąk straszną broń — powiedział pół–Heks.
— Zdziwiłem się wtedy, że się nie boi. Mogłem zabić go o wiele szybciej i o wiele pewniej niż ty swoją igiełką. Powiedział: „Widzę cię na wskroś”. Teraz rozumiem, co to znaczy. Nie zabijesz mnie, odważny chłopcze, to ponad twoje siły…
Zatrzymał się pośrodku sali, założył ręce za plecy, spoglądając w ciemne, wysokie sklepienia.
— A na czyje siły, kto jest w stanie? — zapytał na głos.
„Miedziany Król — jeden z mrocznych, bezimiennych bogów. Przyjmuje ofiary nie od wszystkich i nie wszystkie…”.
Przeglądając tomy, Razwijar natknął się na znajomy styl i ledwie nie krzyknął z radości, jakby spotkał dawnego przyjaciela. „Kraje, w których byłem, ich bogowie i przesądy” — taki tytuł nosiła księga, napisana przez autora „Kronik chimajrydów”.
Dzieło znajdowało się w „barbarzyńskim” dziale. Obchodzono się z nim źle albo zostało ocalone z jakiegoś kataklizmu, a najprawdopodobniej i jedno i drugie. Karty były pofałdowane od wilgoci, która kiedyś w przeszłości musiała je dopaść, miejscami dotknięte przez ogień, na stronicach rozpanoszyła się pleśń, widoczne też były ślady po roztoczach. Razwijar zapragnął przepisać tę księgę — na czysto, skrupulatnie zachowując styl autora i jego przypisy, szkice kartograficznych map, które twórca robił na marginesach. Wiedział jednak, że to nigdy nie nastąpi i wszystko, co mógł zrobić dla autora nadzwyczajnej księgi, to odnowić na pierwszej stronie jego, prawie już starte, imię: „Waran”.