Выбрать главу

„…przypadkowe, niewiarygodne informacje. Ten, kto naprawdę składał ofiary Miedzianemu Królowi, milczy o tym i nigdy nie opowie… wewnętrzna potrzeba… — wers zniknął pod szarą plamą — można jedynie… zatrzymać razem z życiem. Ludzie wiele lat służący Miedzianemu Królowi, stają się niezwyciężeni i nie mogą nawet skończyć ze sobą. Jedyne naruszenie tej prawidłowości jest możliwe, jeśli w czasie ofia…”

Razwijar przewrócił stronicę. Cała następna strona była bezpowrotnie zniszczona; przeżarta starą pleśnią.

* * *

Kobieta stała przed nim w odświętnej, zapewne w swojej najlepszej sukni. Złote włosy, proste i delikatne, spływały na jej ramiona, okrywały plecy i opadały prawie do kolan.

— Jak cię zwą?

— Po co ci moje imię? — Uśmiechnęła się dumnie.

— Jesteś zuchwała — powiedział odczuwając dziwne zadowolenie. — To dobrze.

— Dla mnie dobrze? Czy dla ciebie?

— Dla mnie. Jesteś taka, jak chciałem. W młodości marzyłem… o Złotych kobietach.

— Miałeś żałosną młodość, żałosny Heksie? Marzenia były twoją rozrywką?

— Nie śmiałem nawet marzyć, że pewnego dnia wszystkie kobiety w Mirtie będą należeć do mnie.

— Wszystkie? Nie rozśmieszaj mnie. Ani jedna nie jest twoja.

— A ty?

— Ja? Ja to tylko kawałek mięsa, żałosny Heksie. Możesz zrobić z moim ciałem, co ci się podoba, ale ja nie jestem swoim ciałem. Możesz mnie wypatroszyć, ale ja zostanę wolna. Dalej, zaczynaj! Pokaż na co cię stać. Pozwól się śmiać, kiedy zrobi mi się wesoło!

Milczał i patrzył na nią.

Miała około dwudziestu lat. W niczym nie była podobna do Jaski w młodości, po chłopięcemu porywczej. Nie była podobna do pokornej, nieśmiałej Dżal. Była — teraz to wiedział — podobna do Mirtie, które wiecznie drażni, majaczy na horyzoncie. Złote miasto, śmiejące się w twarz… przepiękne jak wszystko, czego dotkną się Złoci.

Pod jego spojrzeniem uśmiech kobiety zaczął niknąć. Wciąż jeszcze zmuszała się do śmiechu, ale jej twarz, zarumieniona straceńczą odwagą, bladła, płowiała jak stara mapa na słońcu.

— Co się tak patrzysz? — jej głos już drżał. — Co tak wytrzeszczyłeś oczy?

Starała się odwrócić wzrok i nie mogła. Razwijar podszedł do niej blisko:

— A jeśli dzisiejszej nocy nie będzie ci do śmiechu? Czy mnie wynagrodzisz?

— Puść mnie — wyszeptała.

Ale nie potrafiła się wyswobodzić z pęt jego wzroku.

* * *

Mirtie kwitło okrągły rok — po przekwitnięciu jednych kwiatów zaczynały kwitnąć inne.

Po uliczkach miasta, szerokich i wąskich, krętych i łagodnych, biegały dzieci wszystkich stanów. Złote dzieci, beztroskie i miłe. Niekiedy z rejonów portu przychodził mały obcy, prosił, żeby wziąć go do zabawy. Zdarzało się, że przyjmowały takich do wspólnych gier, ale potem opowiadały, że obce dzieci umiały kraść i często wdawały się w bójkę. Za to, jeśli prowadzisz się z takim, jak ty, Złotym, zabawa nie będzie niczym zakłócona, chyba że deszcz nagle lunie z pociemniałego nieba.

Rankami, w zdobionych rzeźbami drewnianych i ceglanych budynkach, otwierały się sklepy.

Sklepikarki, surowe jak królowe, dawały na kredyt łakocie i owoce. Nad ulicą, na wyższych kondygnacjach, suszyła się bielizna i śpiewały ptaki, grała muzyka i całowali się zakochani.

Pnącza oplatały ściany i pnie. Ona wyrosła w złotym, błogosławionym Mirtie i nigdy nie chciała go opuścić.

— A podróżować? Zobaczyć dalekie kraje?

Tak, zdarzało się, do portu przypływały piękne statki z dalekich krajów. Ale wszyscy obcy z takim zachwytem rozglądali się wokół, że było dla niej jasne: w całym zamieszkałym świecie nie ma niczego lepszego od jej miasta.

— A lasy? Przecież wiesz, że na kontynencie rosną gęste łasy, płyną szerokie rzeki…

Razem z innymi dziećmi bawiła się w zagajniku, wyobrażając sobie, że to lasy. Puszczali stateczki po wodach strumyków. Dziewczynki wróżyły sobie narzeczonego, przywiązując do masztów stateczków kolorowe jedwabne wstążeczki…

— Co ty ze mną robisz? — pytała, spoglądając na niego z ciemności błyszczącymi oczami koloru miedzi. — Dlaczego opowiadam? Po co ci to wszystko?!

— Chcę wiedzieć. Opowiedz jeszcze.

Dziewczyna to płakała, to cichła, to znowu zaczynała się wyrywać, ale jego wola była niewspółmiernie silniejsza. Był ostrożny, nie chciał zadać jej bólu.

…W porcie wiły się marmurowe uliczki i dla dobrego zamążpójścia trzeba było każdej wiosny przynieść monetę posągowi Morskiej Dziewicy; pięknej i nagiej, z naszyjnikiem z muszelek — prawdziwych! — na cienkiej marmurowej szyi. Dziewica miała uchylone usta, dziewczynki, w tajemnicy przed sobą, wsuwały tam najdrobniejsze monety… Mówią, że obcy, robotnicy pracujący w porcie, wyciągali potem monety specjalną pętlą, ale one wierzyły, że Dziewica przyjmuje ich podarunek i narzeczony będzie jak trzeba…

— Jesteś zamężna?

— Nie! Morska Dziewico, po co ja ci to wszystko opowiadam… Nienawidzę cię, chcę, żebyś zdechł, przeklęty Heksie…

— Twój narzeczony…

— Był drugim pomocnikiem na okręcie flagowym… Zabiłeś go, jesteś mordercą! Po co ja ci to opowiadam, po co… Zaczarowałeś mnie? Jesteś magiem?

— Nie. Ja po prostu cię kocham.

— Kłamiesz!

— Kocham Mirtie i ciebie.

Nie kłamał. Tej nocy ona była jego ucieczką i przystanią, jedynym stworzeniem, zdolnym ochronić go przed zbliżającym się koszmarem. Więcej z nią rozmawiał niż pieścił, a złoty odblask jej włosów kładł się na jego bladej, białej twarzy.

— Morska Dziewico… zaczynam widzieć w tobie człowieka — wyszeptała nad ranem.

— Co w tym strasznego?

— To… niemożliwe. Niemożliwe jest wierzyć w to, że jesteś człowiekiem. To poruszy… świat. Wszystko.

— Świat jest kruchy. Życie jest kruche. Po prostu uwierz, że cię kocham.

Gorzko się zaśmiała — i nagle po raz pierwszy odpowiedziała na jego pieszczoty.

Ciężar na jego duszy osłabł.

Jej włosy ciemnym złotem rozsypały się po poduszce. Jej skóra była brązowa, matowa, wilgotna od gorączkowego potu. Z pierwszymi promieniami słońca zasnęła — rozdarta, ale w końcu ukojona, spokojna, niemal szczęśliwa. W jej snach Mirtie kwitło i zapalały się ognie nad różowymi i białymi mostami.

— Miedziany Królu, Miedziany Królu. Weź, co jest mi drogie! Daj, czego potrzebuję!

Ostatecznie nie dowiedział się, jak ma na imię.

* * *

Po złożeniu tej nowej ofiary doświadczył chwilowej rozkoszy zrozumienia. Był silny i wielki jak nigdy, był mądry, ale do Ostatecznego Poznania zostało wciąż pół kroku. Tutaj, obok, na wyciągnięcie ręki. Cień wędrowca, idącego na zachód.

Leżał sam w rozrzuconej pościeli. Widział długie kosmyki, złotym haftem pobłyskujące na poduszce. Znowu złożył w ofierze człowieka, dopadło go przerażenie,” którego doświadczył zapewne muzykant Gejl, kiedy gryzł swoje ręce.

— Imperatorze — wyszeptał Razwijar. — Bogini Wof… Ktokolwiek. Pomóżcie mi!

Odpowiedzi nie było.

Wstawał świt. Wstał, ubrał się, nie wiedząc jeszcze, dokąd się wybiera i bez określonego celu po kilku minutach zaszedł do komnaty Podarka. Chimajryd spał, rozłożywszy się na pierzynie, a przy jego łóżku siedziała, jakby oczekując na coś, jego matka.