— Stój tam, Razwijar — jej głos był niski jak warkot rozjątrzonego smoka. — Stój tam i nie podchodź.
— Jaska?
— Zabiję cię, jeśli zrobisz choć krok.
Chłopiec poruszył się budząc powoli, ale Jaska nawet nie spojrzała na niego.
— Wiem, po co przyszedłeś. Wszystko wiem, Razwijar, już od dawna. Mój syn nie dostanie się Miedzianemu Królowi. I tak zwlekałam zbyt długo… Wyjedziemy dzisiaj. Nie możesz nas zatrzymać.
— Za bardzo przywykłaś do swojej potęgi — wolno powiedział Razwijar. — I wierzysz we własną nieomylność.
Tak naprawdę przyszedł po to, żeby, jak wtedy na statku, objąć dziecko i choć na chwilę przywrócić sobie duchowy spokój. Był pewien, że po to przyszedł, ale matka, wielki mag wiedziała lepiej i władca kamiennego zamku uświadomił sobie nagle, że ona ma rację.
Turkusowy pierścień na palcu Jaski rozbłysnął i zalał komnatę drżącym, nerwowym światłem.
— Odejdź. Albo umrzesz w tej chwili.
Podarek wybudził się zupełnie. Podskoczył na łóżku.
— Mamo! Co ty robisz?!
Jaska ledwie zdążyła chwycić go za kołnierz nocnej koszuli.
— Łuks! Do mnie!
Otworzyły się drzwi w głębi komnaty. Wszedł Łuna Księżyca, Razwijar był wstrząśnięty, jak dawno go nie widział. Nagóren postarzał się, jego krótka broda gdzieniegdzie posiwiała, szerokie ramiona zgarbiły się. Sierść była nastroszona i straciła blask. Na grzbiecie, wytartym przez siodło, bezradnie różowiała skóra.
Zamarł pomiędzy Jaską a Razwijarem. Popatrzył na żonę i na syna. Przeniósł wzrok na jeźdźca i władcę.
— Łuks, chodź z nami — wywarczała Jaska. — On sprzedał siebie i swoje życie Miedzianemu Królowi. On sam jest Miedzianym Królem. On nie składa ofiar — zabiera, zatraca siebie! Nie zatrzyma się.
— Mamo! Przecież to…
— Przyszedł, żeby cię złożyć w ofierze, Dar.
— Nie! — Podarek szarpnął się tak, że zatrzeszczało płótno.
— Razwijar…
— Łuks! — zawyła Jaska, odciągając do tyłu, niczym piórko, zapierającego się, maleńkiego chimajryda. — Jesteś z nami?!
— Jaska — przemówił ten, niemal bezgłośnie. — On jest moim jeźdźcem.
— Zaniesie cię na ołtarz!
— Jest moim jeźdźcem.
— Idiota!
— Jestem Nagórenem. A on jest moim jeźdźcem. Zabierz dziecko… Ja zostanę.
Jaska odwróciła się do niego z wykrzywioną gniewem, straszną twarzą. Napotkała ponure, ale bardzo stanowcze spojrzenie chimajryda.
— Co mi mówiłeś?! — krzyknęła kobieta. — Co mi obiecałeś?
— On jest moim jeźdźcem.
— A ja jestem twoją żoną!
— Wedle jego woli. On jest moim jeźdźcem.
— Poczekajcie — powiedział Razwijar i wrócił do drzwi. — Nie potrzebujemy takich rozpaczliwych scen… Odchodzę.
— Czy aby daleko? — Kobieta uniosła podbródek.
— Na Złotą Górę — głos władcy był lodowato spokojny, jego przyszłość leżała przed nim niczym zalana księżycowym blaskiem równina. — Odbyć pielgrzymkę. Łuks, chodź ze mną.
Jaska, możesz zabrać małego na „Skrzydlaka” choćby teraz. Tylko zostaw mi „Puzana”.
Nozdrza maga rozdęły się z przyzwyczajenia, jakby chciały wciągnąć w siebie całe powietrze w komnacie.
— Ty po TO tutaj przyszedłeś — powiedziała nieoczekiwanie spokojnie. — TO właśnie miałeś zamiar zrobić, tak?
— Tak — powiedział Razwijar.
— Paliłeś ich statki? Ja paliłam… dla ciebie?
— Tak.
— Zmieszałeś ich wszystkich z błotem, zgwałciłeś, poniżyłeś?
— Tak.
— Przeklęty Heksie!
— Tak. Łuks, idziemy.
— Nie! — Jaska teraz prawie piszczała. — On jest moim mężem… Ojcem mojego syna…
Pójdzie z nami! Proszę, chodź!
Nagóren długo patrzył na nią i Podarka. Razwijar czekał.
— On jest moim jeźdźcem.
W oczach Jaski mignął cień — jakby upadł topór.
Złota Góra wznosiła się daleko od morza, na tyłach Mirtie. Wielki występ wisiał nad przepaścią, niskie krzaki były obwieszone drobniutkimi dzwoneczkami. Według tradycji Mirtie, na Złotą Górę przychodzili nowożeńcy i zostawiali tutaj dzwoneczek, uważano, że przyniesie to szczęście młodym małżonkom.
Dzwoneczki grały cichuteńko, prawie na granicy słyszalności.
Razwijar patrzył na miasto. Nagóren stał obok, osiodłany, jego boki drżały — droga nie była łatwa. Wschodziło słońce. Poranne Mirtie było bardziej świeże i lekkie aniżeli Mirtie o zachodzie. Teraz, z góry, nie wydawało się szybujące — rozpostarte na nizinie pod górą, łowiło słońce czerwonymi i złotymi dachami, dotykało nieba złotymi szpilami iglic.
— Jak to się stało? — szeptem zapytał Łuks.
— Sam nie wiem.
— Jak to się stało? Zawsze byłem obok… Mój brat. Mój jeździec.
— Kiedy się spotkaliśmy, byłem już… już złożyłem pierwszą ofiarę. Nic nie mogłeś zrobić.
Nikt nie mógł nic zrobić. To jak śmiertelna choroba. Jak życie, które i tak zakończy się śmiercią.
Łuks patrzył spokojnie i surowo, tak jak patrzył zawsze. Razwijarowi nagle zrobiło się lżej.
Teraz mógł mówić.
— Wszystko rozumiem. Widzę każde ziarenko piasku, wiem, gdzie ono było i czym się stanie… Jaska torturowała dla mnie i zabijała wedle mojego rozkazu. Ona nie kocha syna, ponieważ ten stanął między nami. Ona nie kocha ciebie, ponieważ byłeś wobec niej zbyt uległy i zawsze mogła na ciebie liczyć. A mnie? Mnie nienawidzi. Łuks, jej dusza jest spalona jak te statki i to ja sprawiłem. Wiem, że nie mogę prosić o wybaczenie. Nie należy prosić o wybaczenie za to, co masz zamiar zrobić znowu.
Chimajryd podszedł bliżej. Położył rękę na ramieniu Razwijara. Ten patrzył na miasto.
— Ona ma rację. Nie zatrzymam się.
— Dlaczego? Co cię zmusza? To jest jak głód albo jak pragnienie…
— To jest jak lawina. Jak pożar. Czego chciałbyś najbardziej Łuks?
— No…
— Nie chciałbyś, żeby twój umysł rozświetlił się od wewnątrz? Kiedy możesz wszystko i wszystko rozumiesz? To jest jak miłość, tylko silniejsze. To jak świadomość… jak pobłyskujące wyjście z ciemnego, ślepego zaułka… Jak doskonałość, Łuks. I to jest obok, o dwa kroki.
Miedziany Tron… Nic nie mogę zrobić. Chociaż… Chyba że…
Razwijar nagle zamarł z szeroko otwartymi oczami. Prosta myśl, która nie pojawiła się wcześniej. Przez te wszystkie dni nie miał na to czasu, był zajęty czymś innym. Odwróciwszy się plecami do Mirtie, uśmiechnął się szeroko i uniósł rękę nad sobą — nad ostatnią ofiarą.
— Miedziany Królu, Miedziany Królu! Weź, co jest mi drogie! Zabierz! Udław się! Daj, czego potrzebuję!
Nic się nie wydarzyło.
— Miedziany Królu, Miedziany Królu! Weź, co jest mi drogie, daj, czego potrzebuję!
Długa, pełna napięcia chwila — i znowu nic. Razwijar odwrócił się, słońce wzniosło się wyżej, jaskrawiej błyszczały dachy, zieleńsze wydawały się sady.
— Miedziany Królu — zaczął trzeci raz, już bez nadziei. — Miedziany Królu… Daj, co jest mi drogie…
— Nie jesteś dla siebie drogi — szeptem powiedział Łuks. — Albo… on po prostu nie chce brać.