— Co z tobą? — nachmurzyła się. — Ty… Boli cię coś?
Łuks upadł przed nią i zakrył twarz dłońmi, a Razwijarowi wydawało się, że ten krzyczy, chociaż nie było słychać ani jednego dźwięku.
Komnata płynęła przed oczami. Papier, pierścień na podłodze… Kamienny flakonik… Chimajryd u nóg zdziwionej kobiety… Razwijar widział w swoim życiu tysiące śmierci. Strata, jaka dopadła go teraz, sprawiła, że na chwilę ogłuchł, oślepł, stracił dar mowy.
Nagóren odjął dłonie od twarzy. Popatrzył na Razwijara, podniósł się. Pół–Heks był w szoku, widząc, jak spokojny i majestatyczny potrafi być jego przybrany brat. Jak władczy.
— Zwą cię Jaska — przemówił Łuks. — Jesteś moją żoną. I nie odejdziesz ode mnie. Od nowa opowiem ci każdy twój dzień, każdą chwilę. Opowiem ci twoje życie i wszystko sobie przypomnisz. Wszystko będzie od nowa. Wierzysz mi?
Mówił wyraźnie, pewnie, w jego głosie zadźwięczała stal, Razwijar zobaczył, jak przygasłe oczy kobiety ożywają, pojawia się w nich ogienek, jak na bladych wargach pojawia się niezdecydowany uśmiech:
— Wierzę… A jak ciebie zwą?
Wtedy Razwijar wyszedł, zostawiając ich samych. Zataczał się. W korytarzu, milczącym tłumem, stali Dostojni i ponury Ilimar. Podłoga pod ich sapogami błyszczała, różne gatunki drewna układały się w mozaikę i w zależności od tego, jak zmieniało się oświetlenie, na drewnianym parkiecie rozkwitały i więdły kwiaty.
Miedziany Król odliczał ostatnie sekundy. Pragnienie odnowy stawało się nie do zniesienia, droga do Miedzianego Tronu zdawała się krótka i prosta — kilka lekkich kroków. „Możliwe, że to ostatnia ofiara” — powiedział wtedy Łuks.
Rozejrzał się wokół. Dostojni stali ramię w ramię, wielu trzymało broń, ale nie zamierzali jej użyć, na ich twarzach malował się strach i zmieszanie. Niektórzy szeptali między sobą. Łuks zdążył im coś opowiedzieć? Czy zrobiła to Jaska? Chłopca nigdzie nie było widać…
— Podarek! — władczo zawołał Razwijar.
Spomiędzy ścisłego szeregu Złotych wyszedł chłopiec. Był blady jak ściana, jego jasne włosy sterczały w nieładzie. Aksamitna kurtka rozpięła się, stojący kołnierzyk koszuli opierał się o delikatny, dziecięcy podbródek.
— Razwijar — wyszeptał chimajryd, nie decydując się podejść bliżej. — Co z mamą? A ojciec?
— Wszystko dobrze — kucnął przed nim. — Podarek, mały… Jesteś wojownikiem? Jesteś mężczyzną?
— Tak — chłopiec drgnął i przełknął ślinę.
— Pomóż mi.
— Jak?
— Wyjaśnię ci… — zatoczył nieprzytomnym spojrzeniem wokół. — Dajcie mi arbalet!
Naładowany! Naciągnięty! Żywo!
W tłumie zapanowało poruszenie. Ponury Ilimar wziął od kogoś broń i podał Razwijarowi.
Ten włożył arbalet w ręce Podarka:
— Uczono cię strzelać?
— Tak…
— Palec na spust. A lepiej dwa palce, tutaj jest taki łukowaty pałąk. Teraz patrz…
— Chcesz, żebym do ciebie strzelał?!
Czas uciekał. Moc Miedzianego Króla odbierała Razwijarowi resztki woli. Król żądał ofiary.
— Chłopcze… Podarunek, posłuchaj…
Mógłby się przyznać, że chce zgubić, złożyć w ofierze rodziców Dara i jego samego. Nie mógł się przyznać. I nie nadążał.
— Baba! Tchórz! To próba, jasne? Jeśli chcesz kiedykolwiek być żołnierzem, zrób tak, jak powiedziałem! Rozkazuję ci! Jesteś gotów?!
Nigdy w życiu nie krzyczał na chłopca. Nawet Złoci się cofnęli, chociaż jego wzrok nie był skierowany na nich. Podarek skulił się.
— Tak.
— Zrobisz to?!
Dzieciak chlipnął.
— Ilimar, licz do trzech. Na „trzy” — puszczaj. Niech nikt nie śmie mu pomagać, inaczej się nie uda! Tylko chłopiec… Ilimar, odliczaj!
— Raz — schrypniętym głosem przemówił Dostojny.
— Miedziany Królu — wypowiedział Razwijar i uniósł rękę.
W jego wnętrzu zerwała się sprężyna. Podarek stał przed nim, niczym na ołtarzu, trzęsący się, zalany łzami, z uniesionym arbaletem w rękach.
— Dwa!
— Miedziany Królu… Weź…
Życzyłby sobie poskromić, utrzymać na wodzy swój język, ale słowa nie należały do niego.
Płynęły mimo jego woli.
— Trzy!
Podarek mrugnął. Arbalet w jego rękach drgnął. Nic się nie stało.
— …co jest mi drogie!
— Strzelaj — krzyknął Ilimar. — W imię Mirtie, strzelaj! Uratuj nas! Uratuj nas wszystkich!
Dzieciak siedział, skamieniały, patrząc na Razwijara, jedyny ze wszystkich, który wytrzymywał jego wzrok. Maleńki palec zamarł na spustowym pałąku.
— Daj… — ogarnęło go przerażenie, jakiego nie zaznał jeszcze nigdy w życiu.
— Strzelaj! Strzelaj! — jakby poprzez watę w uszach, docierały do niego krzyki Złotych.
Podarek ledwie, ledwie pokręcił głową. Patrzył na Razwijara, w oczach miał ból i uwielbienie, łzy i zdecydowanie — strzału nie będzie.
— Co… jest… mi… po… trzeb…
Zobaczył — albo zdawało mu się, że widzi — jak ogromna ciemna dłoń zawisa nad Podarkiem, chcąc nakryć go na wieki. Powietrze drżało, do nieodwracalnego pozostał jeden dźwięk.
Arbalet upadnie na podłogę. Dziecko zniknie. Odkryje się przed nim nowa wiedza. Uniesie się mglista zasłona, zaleje światłem najdalszy zakątek świadomości. Pobiegną wiewiórki po polu zbóż, rudy potok, ogony i wygięte w łuk grzbiety…
— Nie!
Skoczył w kierunku chłopca, chcąc przykryć go sobą. Arbalet upadł na podłogę.
— NIE RUSZAJ, CO JEST MI DROGIE!
Zdawało mu się, że z góry upadła oliwna prasa. Wywrócił się świat i wszystko się zmieniło.
Goły i głodny, ostatni z niewolników, wrósł w ziemię cuchnącej piwnicy, gdzie dzień i noc skrzypi kołowrót, a bicz hula po chudych plecach. Miernota, zwierzę, które utraciło nawyk składnej mowy, które zapomniało swoje imię — Razwijar… „Co jest ci potrzebne?”.
— Nie ruszaj, co jest mi drogie!
Jedyne słowo: „pamięć” wyryte na brudnej, szarej ścianie. I znowu bicz, i dzwoni łańcuch, i gęstnieje mgła. „Co jest ci potrzebne?”.
— Nic! Wszystko mam! „Wolność? Słońce?”
— Nie ruszaj, co jest mi drogie! Nie oddam!
Oliwna prasa upadła i zatrzeszczały kości. Rozwijar ostatnimi siłami wczepił się w chłopca, czując, jak ten wyślizguje się z jego rąk.
Wyślizguje się.
Członek Rady Dostojnych, Ilimar, pisał w swoich wspomnieniach: „Nikt z nas nie uświadamiał sobie wtedy tego, co się dzieje. Nikt nie pojmował do końca, jak straszny los był dla nas wszystkich przygotowany. O wiele później dowiedzieliśmy się z opowieści i ksiąg, czego udało nam się uniknąć tego dnia, i komu zawdzięczamy swoje wybawienie… A wtedy widzieliśmy tylko, jak Heks ściska w objęciach chłopca chimajryda, jakby miał zamiar połamać mu kości i kazał mu strzelać, ale chłopiec nie podporządkował się rozkazowi… Nawiasem mówiąc, nie podporządkować się temu Heksowi nikt z nas nie miał możliwości…
Dzieciak opowiadał później, że zanim stało się cokolwiek, jakoby pojawił się potwór, ale Heks go przegnał… Sam barbarzyńca trwał w jakimś szaleństwie przez kilka godzin i miotał się okropnie. Baliśmy się do niego zbliżyć… Wszystko to było związane z niepojętymi, strasznymi czarami, ale kobieta mag nie wyszła ze swojej komnaty, a starszy chimajryd sam był wstrząśnięty tym, co się wydarzyło. Uwzględniając przerażający stan upadku ducha, w którym wszyscy się znajdowaliśmy, wydarzenie to zdawało się nam zwiastunem nowego zła. Jednak nie minęły dwie doby, kiedy najeźdźcy odpłynęli z naszego portu, a dym ich czarnych okrętów zniknął na horyzoncie…”.