Na górę. Biegiem. Jedenaście tysięcy kroków.
Ładowacze nie ukrywali swojej radości ze zbliżającego się końca pracy. Chociaż byli wolnonajemnymi, chociaż dostawali niemałe pieniądze za swój trud, po prostu bali się ogniewuchy i jej rozpalonych jaj. Byli szczęśliwi, że zmiana zakończyła się bez niespodzianek.
— Dzisiaj wcześniej pójdziemy odpocząć, chłopcze!
Zazwyczaj ładowacze nie rozmawiają z tragarzami. Ale dzisiaj złagodnieli. Zbliżał się koniec pracy. Razwijar ułożył na i .imionach koromysło z nowym ładunkiem i ruszył na dół.
Teraz?
Zamachnąć się, uderzyć koromysłem o kamień… o ten? A1 bo o tamten? Dróżka — całkiem odkryte miejsce, wszyscy wszystko widzą i łatwo zostać trafionym strzałą…
Na wysokim kamieniu majaczyła postać nadzorcy Rodżiego. Obserwował Razwijara, jakby coś przeczuwał. Trzeba się w końcu zdecydować i Razwijar zacisnął zęby, walcząc z narastającym strachem.
Zakończył drugi marsz, oddał ładunek przyjmującemu, a księgowy zapisał. Podszedł Rodżi.
— Chłopcze… Jesteś dzisiaj jakiś dziwny. Jeszcze raz połkniesz się po drodze… Zatrzymasz się… To wiedz, że wieczorem czeka cię chłosta. Tylko potknij się jeszcze jeden raz!
Razwijar z ciężkim sercem ruszył w górę. Pod palącym słońcem i wzrokiem nadzorcy, nie mógł uwierzyć, że tak śmiały był jeszcze rano. Co z nim zrobią, jeśli poczwarka z jakiegoś powodu umrze? Albo nie będzie posłuszna? Albo… jeśli go pojmą po upływie trzech dni i nocy.
Mijał czas. Razwijarowi coraz trudniej było stawiać nogi. Si nich i rozpacz, z którymi borykał się — i zwyciężał — w pierwszych dniach swojego nowego niewolnictwa, teraz zawładnęły nim w pełni. Mógł się uwolnić, mógł otrzymać władzę nad życiem innych, ale nie śmiał. To w kilka chwil przemieniło Razwijara w większego niewolnika, niż ten, jakim był, gdy związany i obdarty na rynku w Fier czekał na swojego nabywcę.
Szedł w dół z ładunkiem, a dwa jaja ogniewuchy kołysały się na koromyśle w rytm kroków.
Zbliżał się trzeci zakręt…
Coś się zmieniło. Jakiś cień padł na ścieżkę. Razwijar podniósł głowę.
Za kamiennym załomem dał się słyszeć dziwny dźwięk ni to syk, ni to zgrzyt. I głucho krzyknął człowiek.
Nogi same zaniosły Razwijara do zakrętu i zobaczył, jak nadzorca Rodżi, który przed chwilą jeszcze siedział na wysokim kamieniu, teraz leci w dół, przyciskając ręce do gardła. Ciało jego stoczyło się, zadrgało i zamarło pośrodku dróżki poniżej, a kamienie jeszcze się toczyły, duże i maleńkie, jeden uderzył Razwijara w nogę…
Na ścieżce, dwadzieścia kroków przed nim, stała istota, jakiej nigdy wcześniej nie widział.
Zwierzę miało cztery szerokie łapy z pazurami i długi sprężysty ogon. Tułów zaś pokryty był pasiastą sierścią. Szeroką, ludzką — męską — pierś, porastały rude włosy. Umięśnione ręce trzymały po kindżale. Głowę skrywał żelazny hełm, całkowicie zakrywający twarz. Na grzbiecie — w siodle ze strzemionami — znajdował się jeszcze jeździec, ponieważ ogoniasta istota była wierzchowcem.
Razwijar zobaczył wszystko ze szczegółami, dokładnie tak jak wtedy, gdy ledwie zdążał przeczytać otwartą stronicę księgi. Zobaczył twarz jeźdźca, wyniosłą, smagłą, w jakiś sposób podobną do zarozumiałych twarzy Złotych. Zobaczył w rękach intruza jasne, wygięte kindżały.
Zobaczył nogi, obute w czarne sapogi z cienkiej skóry, oparte na strzemionach — czubkami do góry i na boki. Zobaczył ledwie zauważalny ruch tych strzemion — czworonożne zwierzę z ludzkim torsem przysiadło na tylnych łapach, szykując się do skoku na Razwijara, by zabić i wdeptać go w ścieżkę. Przerobić na padlinę.
Żyć!
Razwijar nie zaczął biec, nie próbował się uchylić, przecież ani jedno, ani drugie nie mogło uratować go na wąskiej dróżce ponad przepaścią. Zamiast tego obrócił się w miejscu i uderzył swoim ładunkiem o skałę. Ze wszystkich sił zapragnął swobody nieznanego potwora. Jedno jajo rozbiło się z mokrym, płaszczącym dźwiękiem.
Zapaliły się sznurki. Skorupa pękła na drobne kawałki, wysnuł się gęsty, czarny dym.
Czworonożna istota na ścieżce zastygła tuż przed skokiem, a Razwijar rzucił koromysło i odskoczył na sam skraj ścieżki nieomal ześliznąwszy się ze skalnej półki.
Spomiędzy kawałków skorupy, z sadzy i popalonych włókien sznurka wygramoliła się larwa ogniewuchy. Gdyby Razwijar wcześniej wiedział, co nosi na ramionach, nie spałby tak spokojnie na omszałej podłodze we Wschodniej Ciemnicy, Dręczyłyby go koszmary. I tym bardziej dziwnym, wręcz niemożliwym zdawało się, że to — właśnie to — może komukolwiek podlegać.
Czworonożna istota cofnęła się. Dziko i strasznie krzyknął jeździec, błysnęło słońce na jego klingach…
— Zabij! — Razwijar na nic nie liczył. Po prostu chciał żyć i walczył o życie jak mógł.
Poczwara ogniewuchy wzbiła się w powietrze, rozłożywszy ostre skrzydła, pokryte sadzą.
Zapachniało żarem, Razwijar padł na kolana, zakrywając twarz łokciami, czując, jak trzeszczą mu włosy na głowie.
Razwijar nie chciał patrzeć, a jednak widział. Czworonożna istota zamachnęła się kindżałami, a jeździec powtórzył jej ruch, ale ani jedno z czterech ostrzy nie sięgnęło celu. Larwa uniosła się nad nimi, dał się słyszeć trzask, jeździec wypadł z siodła i upadł na drogę. Czworonożna istota w ostatnim porywie ostrożnie starała się zdjąć z siebie hełm, lecz także runęła, przytłaczając ciało jeźdźca ciężką, nadmierną tuszą. Poczwara uniosła się wyżej, Razwijar z całej siły pragnął utrzymać w sobie nadzieję, że teraz odleci, ukryje się — ale potworne zwierzę osiadło na wielkim kamieniu. Złożyło na grzbiecie skrzydła jak dłonie i zdawało się wpatrywać w Razwijara, chociaż nie miało głowy ani oczu.
Zapragnął stać się częścią zbocza. Znieruchomieć. Stać się kamieniem.
— Ej!
Z góry nadbiegł jeszcze jeden nadzorca. Najwidoczniej usłyszał rumor i pośpieszył sprawdzić, co się dzieje. Omal nie strącił ze ścieżki Razwijara. Zatrzymał się, wybałuszył oczy, spoglądając to na larwę ogniewuchy, to na trupa Rodżiego pośrodku drogi, to na dwa straszne ciała — czworonoga i jego jeźdźca. Zawrócił i wrzeszcząc, rzucił się do ucieczki, a po chwili jego krzyk podchwyciły inne głosy…
Poczwara nie ruszyła się z miejsca. Siedziała dalej, modlitewnie złożywszy skrzydła na grzbiecie.
Kiedy zza czwartego zakrętu ścieżki bezszelestnie wynurzyły się jeszcze dwie czworonożne istoty z jeźdźcami na grzbietach, a Razwijar, zobaczywszy ich, w przerażeniu przypadł do drogi.
W tym momencie larwa rozpostarła się jak serpentyna i zaatakowała.
Wydawało się, że minęło kilka godzin, a tymczasem słońce tylko odrobinę opuściło się nad górami. Stał na ścieżce na trzecim zakręcie, skąd znakomicie był widoczny wąwóz. Widział jak po przeciwległym stoku ucieka, lekko pokonując nieprzystępne zbocza, oddział jeźdźców na czworonożnych istotach. Trzem z nich już nigdy nie będzie dane skakać po górach, napadać na niewolników i nadzorców. Ciała dwunożnych i czworonożnych trupów leżały nieopodal, Razwijar bał się na nie patrzeć.
Ocalałe jajo ogniewuchy ugrzęzło w szczelinie przy drodze. Larwa jak przedtem siedziała na kamieniu i nie można było mieć najmniejszej wątpliwości, że jest posłuszna Razwijarowi. A on stał przed nią, sparaliżowany świadomością swojej niezaprzeczalnej władzy.
Dostać się do Fier… W trzy dni — czy to możliwe? Znaleźć Arwiego i Lu, rozkazać ich… — przed oczami Razwijara przemytnicy krzyczeli w śmiertelnym przerażeniu i padali pokonani przez poczwarę, i znowu krzyczeli, i padali. Nawet nie podejrzewał, jak głęboko tkwiła w nim ich zdrada i jak bardzo chciał się zemścić.
Uciekać… dokąd? Ma wszystkiego zaledwie trzy dni. A do Mirtie w trzy dni można się dostać tylko siłą myśli…
Uciekać! Nie stać!
Zrobił kilka kroków. Obejrzał się. Wdrapywanie się po stoku bez larwy ogniewuchy oznaczało, wcześniej czy później, Kluczenie się w dół i śmierć na ostrych kamieniach… Droga, po której wędruje karawana z żywnością znajdowała się niżej… jak się tam dostać? Po trupach?!
Słońce jak przyklejone wisiało w tym samym miejscu nieboskłonu. Nad poczwarą drżało gorące powietrze. Potykając się, Razwijar pobiegł w dół, mając nadzieję dostać się do głównej drogi…
Zza czwartego zakrętu ścieżki, wybiegli mu na spotkanie strażnicy. Nie nadzorcy, a zamkowi żołnierze uzbrojeni w miecze i piki. Wytoczyli się falą. Ci z przodu ostro zwolnili bieg. Stanęli.
Szyk załamał się.
— Szuu — wysapał czerwonolicy człowiek w błyszczącym stalowym napierśniku, z piórami na hełmie. — Ach, Szuu… Staaać!
Razwijar cofnął się. Poczwara ani drgnęła.
Spojrzenie dowódcy błyskawicznie ogarnęło pobojowisku, zatrzymało się na ogniewusze, potem przerzuciło się na Razwijara. Stojący na czele oddziału był żołnierzem i potrafił nad sobą panować, tym niemniej Razwijar zdążył zauważyć w jego oczach przerażenie. Ten sam rozpaczliwy strach, który nazywają „strachem Szuu”.
Czerwonolicy wiedział co trzeba o larwach ogniewuchy i w mig wszystko pojął. Jego życie znalazło się w rękach Razwijara. Miedzy strażnikiem a okrutną śmiercią było tylko mgnienie oka — kapryśna wola podrostka niewolnika.
Ci, którzy zamarli za plecami człowieka w stalowym napierśniku, także to pojęli, po dłuższej chwili.
— Ochraniać! — krzyknął Razwijar.
Jednocześnie brzęknęły dwie albo trzy cięciwy. Poczwara znalazła się pomiędzy strażnikami a swoim nowym panem. Strzały przepadły w gorącej mgle nad rozpostartymi skrzydłami bez śladu, posypał się tylko popiół.
— Do tyłu! — krzyknął czerwonolicy. — Wycofujemy się!
To był czas dla nadrobienia zaległości. Razwijar domyślił się jego intencji, usłyszał ostrzegawcze uderzenie dzwonu. Napuścić ogniewuchę na tych ludzi i po dróżce z popiołu wyrwać się na swobodę…
Ścieżka opustoszała. Strażnicy odchodzili w dół, za zakręt, za kamienny załom. Szczęśliwy moment nadarzył się i minął. Razwijar zrozumiał, że się spóźnił i czerwonolicy znowu był panem sytuacji.
— Czyli to ty rozbiłeś skorupę, chłopcze?
Spokojny, nawet znudzony głos. Strażnik dawno zna odpowiedź na swoje pytanie. Chce zyskać na czasie — domyślił się Razwijar.
— Widziałeś ich? Chimajrydów? Półludzi?
Razwijar milczał.
— To chimajrydzi — powtórzył strażnik z uporem, jakby Razwijar miał jakieś wątpliwości.
— Rozkazałeś ich zabić? Zuch. Jesteś bystry, dobrze zrobiłeś. Także zestrzeliliśmy dwóch…
Było ich dużo, bardzo dużo. Dobrze, że kazałeś larwie ich zabić.
Mówił, nie spuszczając oczu z Razwijara i wyraźnie na coś czekał. Na co?
Świsnęła strzała. Razwijar upadł i strzała uderzyła w kamień, ledwie nie zadrapując mu ucha.
Zapewne strzelec się spieszył. Znowu świst, stuka w kamień stalowy grot…
Poczwara ogniewuchy wzbiła się osłaniając Razwijara. Poleciały jeszcze dwie albo trzy strzały, nie czyniąc mu krzywdy. Razwijar stoczył się ze ścieżki w szczelinę między kamieniami — tam, gdzie leżało drugie jajo. Zupełnie ostygłe. Chłopak wbił się w szczelinę, starając się pojąć, skąd strzelają. Wyglądało na to, że bili zewsząd, strzelcy okrążyli ścieżkę w czasie, kiedy strażnik w stalowym napierśniku chwalił Razwijara za bystrość.
Żyć!
Chwyciwszy kamienny odłamek, z całej siły uderzył w drugie jajo. Skorupa trzasnęła — głucho, bez życia i rozdzieliła się na dwoje. W szczelinie szerokiej na dwa palce pokazała się druga poczwarka — ostygła, martwa.
Jaja ogniewuchy trzeba przechowywać w ogniu… Na powietrzu stygną.
— Ochraaaniaaj! — pisnął Razwijar, kiedy następne strzały mierzyły w kamień obok jego głowy. Strażnicy walili na oślep, nie widząc celu.
Larwa zawisła nad nim rozpostarłszy skrzydła. Bezładny ostrzał ustał.
Razwijar usiadł, wbijając się w szczelinę jak robak.
Przed nim trzy dni i trzy noce.