Strażnicy z wzniesionymi arbałetami kroczyli z tyłu. Skóra w przetarciach koszuli Razwijara czuła wszystkie groty skierowane w jego plecy. Nie wiadomo, czyj rozkaz powstrzymywał strzelców skuteczniej; czy władcy, który rozkazał brać żywego zbuntowanego niewolnika, czy samego Razwijara: „Kto mnie zabije, tego zabij od razu”.
— Stój.
Razwijar zatrzymał się.
Niskie drzwi były oświetlone jedną pochodnią.
— Rozkazano wpuścić. Samego. Ze zwierzem.
— Jak to?! Takiego…
— Rozkaz! — ryknął człowiek, zagrodziwszy sobą drzwi. — Rozkaz władcy!
I odwrócił się do Razwijara. Zastanów się, szczeniaku… Jest różnica w tym jak się umiera.
Idź!
Razwijar wszedł, a za nim wślizgnęła się larwa ogniewuchy.
Wewnątrz było chłodno. Komnata wyciosana w skale, rozpościerała się wysoko nad wąwozem. Drugie drzwi, o wiele większe od tych, przez które wszedł Razwijar, wiodły na balkon spowity zielenią. Pośrodku komnaty znajdował się zbiornik wodny, na powierzchni nieruchomej tafli odbijały się świece.
Razwijar zobaczył wodę i niemal się rozpłakał. Chciał zanurzyć rękę, zaczerpnąć, ale uniósł oczy i zamarł. Naprzeciwko, w drewnianym fotelu z podłokietnikami siedział ten, któremu podlegał zamek, ludzie i sam Razwijar.
Władca nie był już młody, ale jeszcze nie stary. Czarne, przetykane siwizną włosy otaczały twarz, dotykając ramion. Cienki nos musiał być kiedyś złamany. Wargi przecinała stara szrama.
Oczy patrzyły bez żadnego wyrazu; Razwijar nigdy w życiu nie widział takiego nieokreślonego i zarazem tak zdrętwiałego spojrzenia.
Stał nieruchomo minutę, może dwie. Ogniewucha siedziała całkiem blisko, Razwijarowi zaczęła się tlić nogawka. Nie wytrzymał gorąca i cofnął się, przerywając tym samym nieruchomość i ciszę.
— Chcesz pić?
Razwijar nie oczekiwał takiego pytania. Kiwnął głową, a raczej gwałtownie nią potrząsnął, potakując.
— Pij — ręka z pierścieniem wskazała na wodę.
Razwijar podszedł. Upadł na kolana, czerpał wodę garściami. Długo pił, wzdrygając się od chłodu, jednym tchem, zlizując każdą kroplę.
— Po co rozbiłeś skorupę?
Razwijar podniósł głowę. Blada twarz władcy oświetlona była płomieniami świec i połyskującym, nierównym światłem idącym od tlącej się ogniewuchy.
— Oni by mnie zabili.
— A teraz… myślisz przeżyć?
Razwijar zerknął na ogniewuchę. Ta siedziała, złożywszy na plecach skrzydła posypane sadzą.
Może zabić władcę. Teraz. Władca o tym wie, pozwolił przecież Razwijarowi wejść samemu, z ogniewucha. Nie. On rozkazał mu wejść samemu. Do komnaty, gdzie oprócz władcy nikogo nie ma.
— Chcesz mnie zabić?
Razwijar podniósł się z kolan. Długo patrzył w oczy władcy. Ten człowiek przywykł komenderować śmiercią jak zaprzęgowym szczurem w kole. Ona wiele razy była tuż obok niego i zawsze podporządkowywała się jego woli.
— Ja chcę tylko żyć — powoli powiedział Razwijar.
— Ty, niewolniku, rozbiłeś skorupę jaja… Przyswoiłeś sobie kawałek mojej władzy. I myślisz, że ci wybaczę?
Wydawało się, że władcę bawiło igranie ze śmiercią. Wydawało się, że prowokując chłopaka, odczuwał rozkosz.
— Nie jest mi potrzebna władza… żadna. Ja tylko chcę żyć — powtórzył Razwijar, nie spuszczając oczu. — Ja… zamienię tę poczwarę na moje życie. Nawet, jeśli to nie będzie wolność.
— Targujesz się — wargi władcy po raz pierwszy drgnęły w grymasie uśmiechu. — Ze mną.
— Tak, władco. Dlatego, że… ja przecież mogę rozkazać jej.
— Rozkaż.
Razwijar przełknął ślinę. Oczy beż żadnego wyrazu patrzyły poprzez niego. Władca czekał, był chyba wariatem, szalonym samobójcą. Razwijar nagle, w olśnieniu, pojął, że i nie przeżyje i najlepsze, co można zrobić, to rozkazać ogniewusze zabić siebie od razu po śmierci władcy.
Pojął to i otworzył usta. Momentalnie w oczach władcy coś się zmieniło. Wyrzucił przed siebie rękę:
— Stój!
W nakazie była taka siła, że Razwijar przestał oddychać.
— Ty naprawdę jesteś niebezpieczny— powiedział władca, a jego oczy patrzyły teraz nie poprzez Razwijara, a prosto w jego twarz. — Dobrze… Będziemy się targować. Rozkaż zwierzęciu rzucić się do basenu. Ja zaś rozkażę zostawić cię przy życiu.
Kilka chwil Razwijar intensywnie myślał. Potem wstrzymał oddech.
— Do wody — powiedział larwie.
I ta, pozbawiona strachu przed śmiercią, podporządkowała się natychmiast. Zasyczała woda, uniosła się para, ciało ogniewuchy poczerniało i wypłynęło bez życia, oślizłe. Woda w basenie zmętniała.
— Straż — nie podnosząc głosu powiedział władca.
Razwijar, nie oglądając się, usłyszał tupot i oddechy za plecami.
— Do jamy — rozkazał pan zamku.
Myślał, że łaszczą go prosto do mogiły, żeby pogrzebać żywcem. Ale zrzucili go do przestronnego kamiennego lochu, nakryli z wierzchu kratką i nastała ciemność. Razwijar, zwinięty i zagubiony, zabrał się za badanie więzienia na oślep.
Nie to, żeby miał nadzieję uciec. Po prostu nie mógł bezczynnie siedzieć. Żadnego wyjścia, oczywiście, nie znalazł, za to natrafił na kamienną płytę — ni to łoże, ni to stół, ni to katafalk — z przylepioną do jego skraju maleńką świeczką.
Świeczka! Najprawdziwszy woskowy ogarek! Razwijar w pierwszej chwili zmartwił się, że nie ma ognia, ale potem podwoił wysiłki i zaczął szperać po celi — znalazł ścienną niszę, a w niej drewnianą miskę, łyżkę i stare krzesiwo.
Zmitrężył długi czas, krzesząc ogień. Był zrozpaczony, ale nie poddawał się i w końcu świeczka zapłonęła. W pierwszej chwili Razwijar zmrużył oczy, a potem, kiedy oczy przywykły, zobaczył podłogę, gdzieniegdzie przysypaną słomą, kamienną płytę, ścienną niszę i same ściany ze śladami ogromnych zębów, widocznie loch wygryzły w kamieniu skalne robaki.
Zrobiło mu się strasznie, ale nie z powodu tego, co zobaczył. Przestraszył się, że świeczka się wypali i znowu przyjdzie mu siedzieć w ciemnościach.
Przypomniał sobie Wschodnią Ciemnicę jak porzucony dom. Było tam przestronnie i było widać gwiazdy, była tam woda i miękki mech. I było tam „jutro” i „pojutrze”, i „za tydzień”; tutaj, w lochu, tylko wieczna noc.
Okazało się, że ogarek świeczki składa się z kilku części; ciemny w środku, jaskrawy na wierzchołku i po bokach. Był największym bogactwem, jakie pozostało Razwijarowi. Jego jedynym bogactwem i nadzieją. Dobry wosk spływał powoli. Razwijar przypomniał sobie latarnię, gdzie światło paliło się dniem i nocą. Przypomniał sobie ryczący płomień, ukazujący drogę morskim statkom. Przypomniał sobie pienisty ślad „Skrzydlaka”. Przypomniał sobie starca, który nie chciał puścić go na „Łuskę”, ale jednak to zrobił.
Twarz oprawiona siwymi włosami jak wieńcem. „Miedziany Królu, Miedziany Królu. Weź, co jest mi drogie, daj, czego potrzebuję. Miedziany Królu, Miedziany Królu…”
Cień Razwijara drgał na ścianie — czarny, straszny. A jeśli tym razem się uda?! Przecież nie ma innej nadziei, pozostało tylko zwrócić się do Miedzianego Króla. Weź, co jest mi drogie. Daj, czego potrzebuję. Wolność! Życie i wolność!
Trzęsącą się ręką Razwijar powtórzył ruch, którego nauczył go kiedyś starzec.
— Miedziany Królu… Miedziany Królu!