Выбрать главу

Zaciął się, zapanował nad sobą i kontynuował:

— Weź, co jest mi drogie! Daj, czego potrzebuję!

Świeczka przepadła bez żadnego dźwięku. Bez śladu.

Znowu zrobiło się ciemno.

* * *

Rankiem przyprowadzili go do władcy. Ten siedział w fotelu na szerokim, półokrągłym balkonie, a obok stała na trójkątnej podstawce wielka luneta. Razwijar kiedyś widział podobną w rękach kapitana „Skrzydlaka”. Co prawda, kapitańska była mniejsza.

Straż oddaliła się. Niebo, zasnute marmurową siateczką obłoków było podobne do morskiej wody — tak samo niebieskozielone, niespokojne. Z balkonu rozciągał się widok na okoliczne skały. W ostrych kontrastach światła i cienia ich poszarpane sylwetki przypominały zniekształcone wściekłością oblicza. Profil władcy z jego złamanym nosem zdawał się częścią tych gór.

Z dołu, z wąwozu, ledwie uchwytny uchem donosił się szum wody. Ten szum towarzyszył Razwijarowi całą noc. Słuchając przygłuszonego ścianami łoskotu, potrzaskiwania stygnących kamieni, szelestu wiatru w wietrznikach, to miotał się po kamiennym dole, to walił się bez sił na słomę.

Wydawało mu się, że ściany w ciemnościach zaciskają się i sufit znajduje się niżej. Siłą woli pokonywał panikę i wtedy ściany, niewidoczne, znikały zupełnie i Razwijar znajdował się sam pośród ogromnego ciemnego świata. Jeszcze wczoraj był zwierzęciem, oswojonym, jucznym, pociągowym jak szczur w barabanie. Był zwierzęciem, świat przed jego oczami płynął, niewyraźny i mętny, a dzisiaj, teraz, jakby zerwała się zasłona. Jakby ktoś oczyścił z bagna i błota żółtą, kościaną klingę.

Pomyśleć tylko — sam odprawił poczwarę do wody! A przecież mógł pochwycić władcę i zagrażając jego życiu, dyktować swoje warunki! Jak można było przegrać, mając w rękach tak potężną broń?!

W ciemnościach wpadł na kamienną płytę i stłukł duży palec u prawej nogi. Ból nieoczekiwanie pomógł mu się uspokoić. Razwijar doszedł do wniosku, że nic się jeszcze nie skończyło, jutro powiodą go na stracenie albo na tortury i wtedy zdąży zrobić cokolwiek; wyrwać się albo pojmać zakładnika, albo — w najgorszym razie — zeskoczyć ze skały, zabierając ze sobą oprawców. Przerażała go jedna myśl, że nigdzie go nie poprowadzą, zostawiając tu, bez jedzenia i wody, w ciszy i mroku — żeby umarł.

Miedziany Królu, Miedziany Królu… Znowu omamił Razwijara, nie dając tego, czego potrzebował — chociaż Razwijar oddał mu najdroższą rzecz. Zamiast wolności przyszło rozczarowanie i złość, i gwałtowne pragnienie działania — tylko w czym to pomoże jeńcowi w kamiennym dole?!

Nad ranem prawie się uspokoił. Leżał cicho, spoglądając w ciemność i myślał o chimajrydach — kim oni są, skąd się wzięli i po co? Myślał o władcy — ile woli i czasu, ile pieniędzy i władzy było potrzebne, żeby wydłubać — wygryźć — w skale jego zamek. O śladach zębów skalnych robaków. O magii; czy stary Latarnik był magiem? Pewnie nie. Czy sam władca może okazać się magiem? Całkiem możliwe, to wiele by wyjaśniało. Czym płaci swoim ludziom? Skąd przychodzą karawany z żywnością? Jak daleko jest stąd do granicy Imperium, i czy zamek wytrzyma ataki z powietrza? I czy władcę można pokonać, a jeśli można, to jak?

Razwijar w końcu nawet zasnął — na kilka minut przed tym, gdy po niego przyszli. I oto teraz stał na półokrągłym balkonie, bojąc się uwierzyć w swoje szczęście. Władca odesłał straż, zostali sami i Razwijar ma swobodne ręce, a władca nie patrzy na niego. Siedzi, spoglądając na góry, jakby zapomniał o jeńcu…

— Nawet nie myśl o tym, żeby mnie zaatakować. Umrzesz w cierpieniach.

Razwijar wzdrygnął się. Żeby prześcignąć tego człowieka, żeby zaskoczyć znienacka, potrzebna by była cała Razwijarowa wola i chytrość. Nakazał sobie rozluźnić drżące z napięcia mięśnie.

— Wczoraj nie byłeś taki drapieżny — powiedział władca. Urządzało cię tylko przeżycie, nawet nie wolność. Teraz to przemyślałeś?

— Nie.

— Bardzo dobrze. Powiedz: skąd wiesz o larwach ogniewuchy? Skąd wiesz, skoro nawet pośród moich ludzi wtajemniczeni są tylko najbardziej zaufani.

Razwijar westchnął urywanie.

— Nie waż się kłamać — przerywając mu rzucił władca. Niewolnicy szeptali w ciemnicy?

Albo nadzorcy?

„Kiedy trzaśnie skorupa, wyjdzie ogniste stworzenie im wolność i będzie służyć ci trzy dni i trzy noce, podporządkowując się słowom i życzeniom — wyrecytował Razwijar. Nic straszna mu ni strzała, ni klinga, wedle twojej woli zabije i jednego wroga i setkę. A tuż przed tym, jak minie trzy dni i trzy noce nakaż mu rzucić się do wody, wtedy zdechnie…”.

Roztargniony wzrok władcy skupił się na jednym punkcie jak światło w szklanej soczewce.

Razwijar patrzył mu w oczy starając się nie mrugać.

„Pouczające historie o ludziach, zwierzętach i pozostałych stworzeniach” — powiedział władca z dziwnym uczuciem. — Ty umiesz czytać?

— Jestem przepisywaczem ksiąg… byłem.

— Interesujące — władca bardziej się wyprostował, splótł na kolanach długie, żółtawe palce.

— Oto korzyści z wykształcenia… Jak to się stało, że przestałeś być kopistą?

— W dzieciństwie byłem niewolnikiem jednego piśmiennego człowieka o imieniu Agi, który postanowił zarabiać przepisywaniem w Mirtie…

Razwijar mówił, pokonując chrypkę. Odkaszlnął i kontynuował opowieść. Władca słuchał, jego oczy świeciły coraz jaskrawiej, szrama w poprzek warg robiła się ciemniejsza i bardziej zauważalna.

— Jesteś Heksem?

— W połowie… tak mówią.

— Twój poprzedni pan był durniem… Mów dalej.

Razwijar opowiedział wszystko, niczego nie ukrywając. Nie wspomniał tylko o zaklęciu, którego nauczył go starzec na wyspie pod latarnią.

Władca długo milczał. Cień, skrywający balkon, usunął się, na balustrady padło słońce i te zapłonęły — miedziane, wypolerowane do połysku, krągłe.

— Czy kiedykolwiek dawano ci „słodkie mleczko”?

Razwijar wzdrygnął się. Pytanie zostało zadane niedbale, jakby mimochodem, ale myśl o „słodkim mleczku” była w jakiś sposób bardziej wstrętna niż najsurowszy wyrok śmierci.

— To jest wyjście dla ciebie — powiedział władca z niespodziewaną miękkością w głosie. — Po tym, co zrobiłeś… Przecież w zamku nie są ślepi. Rozejdą się plotki. U wielu pojawi się straszna pokusa. Jak mam teraz przebywać z moimi ludźmi, którzy widzieli, jak komenderowałeś poczwarą?

— Nie. Ja nie chciałem. Ja…

— Przyjdzie potroić ochronę wielkiego pieca — jakby rozmyślając, kontynuował władca. — Mam ich wiele, tych larw w jajach. — Kiedy zanadto dokuczają chimajrydzi albo inni wrogowie, po prostu rozbijam skorupę. Ale jak teraz powierzyć te jaja niewolnikom? Albo strażnikom, którzy wstąpili na służbę za pieniądze?

— Nie miałem innego wyjścia!

— Miałeś. Milcząco umrzeć, jak postąpiłby na twoim miejscu każdy inny niewolnik, nie tak wykształcony… nie taki sprytny. Prawidłowo byłoby urządzić publiczną kaźń… jako pouczenie.

Ale obiecałem ci życie i dotrzymam słowa. Wypijesz „słodkie mleczko” i pojedziesz do Fier, gdzie znowu cię sprzedadzą.

Razwijar rzucił się w kierunku władcy, nie myśląc. Między nim a przeciwnikiem było pięć kroków. Razwijar skoczył i chybił, potknął się o wystawioną nogę, stracił równowagę, odrzuciło go w kierunku balustrady. Miedź wbiła się w żebra, straszna siła zwaliła się z góry, zimne palce zdławiły gardło. Drgając i chrypiąc, Razwijar zdążył zobaczyć, jak władca przytrzymuje swobodną ręką chwiejący się trójnóg z lunetą.