Выбрать главу

— Mówiłem ci, że umrzesz w cierpieniu?

Razwijar starał się przewalić przez balustradę. Wymyślił i o na samym początku i chciał pociągnąć za sobą władcę; nie wyszło. Uchwyt na gardle zacisnął się mocniej.

Tupot straży, niespokojny, pilny, wdarł się na balkon I umilkł. Zapewne władca gestem rozkazał wartownikom wyjść, ponieważ teraz kroki zadźwięczały znowu, oddalała się.

— Zgadzam się — przez zęby wydyszał Razwijar.

Władca odciągnął go od poręczy — w głąb balkonu, w cień.

Oddychając z trudem, Razwijar odpełzł w kierunku ściany owitej bluszczem.

— Droga jest ci twoja pamięć? Cenisz wspomnienia bardziej niż życie?

W glosie władcy było zainteresowanie.

— Chcesz wiecznie pamiętać, jak cię wyrzucili za burtę, niczym szmatkę? A może umrzesz w imię wspomnień o rynku niewolników?

— I to także — powiedział Razwijar.

I wspomniał — na mgnienie oka — dalekie, szybujące nad morzem miasto Mirtie.

Rozdział trzeci

Wspominał to miasto niejeden raz, kiedy trzeba było wziąć się w garść, zapomnieć o bólu i zmęczeniu, powtórzyć jeszcze raz, bez przerw, trudną serię uderzeń, bloków, przewrotów. Kiedy mięśnie drewniały, ścięgna gotowe były rozerwać się, a język z pragnienia przysychał do podniebienia, a przecież dziesiętnik Bran, czerwonolicy bydlak, nie pozwalał pić, „póki nie zrobisz jeszcze trzech okręgów”.

Razwijar dawno już nie był małym chłopcem kopistą. W jego dotychczasowym krótkim życiu zdarzyło mu się pracować przy wiosłach na „Łusce”, nosić worki i kamienie, biegać do góry i na dół po stromych zboczach, kręcić kołowrotem i chodzić w kole, ale dziesiętnik Bran uważał go za „smarkacza” i ganiał jak szczura pociągowego. Razwijar męczył się okrutnie. Padając na siennik, zasypiał już w powietrzu i prawie nie wspominał ani domu, ani lasu, ani biegnących po miedzy wiewiórek.

Nos złamali mu w czasie szkoleniowej walki, po miesiącu od zaliczenia go do młodszej dziesiątki. Długo chodził w siniakach, z podbitymi oczami, a potem — późną jesienią — w bójce bez oręża pokonał Krzywulca, najsilniejszego i najbardziej doświadczonego spośród nowicjuszy.

Wtedy dziesiętnik Bran, nie mówiąc ani słowa, przeniósł Razwijara z młodszej dziesiątki do prawdziwej straży.

Wszyscy wiedzieli, że Razwijar jest byłym niewolnikiem, .ile nie było przyjęte, by o tym wspominać. Uważano, że nowy strażnik jest pod opieką władcy; sam Razwijar nie mógł w to uwierzyć. Wprost niepojętym było, że władca rozkazał przydzielić go do młodszej dziesiątki, zamiast oddać katowi… Ale patronat?

Od tamtej pory Razwijar widział władcę tylko jeden raz. Prosto z wieczornego mianowania, już jako prawdziwego strażnika, wezwano go na górę. Władca siedział w gabinecie, w tej samej komnacie, gdzie kiedyś utonęła larwa ogniewuchy. Tak samo odbijały się świece na powierzchni zbiornika z wodą. Tak samo nieruchomo siedział w fotelu człowiek ze szramą w poprzek warg.

— Przepisz dla mnie książkę — powiedział władca.

Razwijarowi przyniesiono oprawę z czystymi stronicami, dwie wielkie świece, kałamarz i zestaw piór sytuchy. Młodzieniec niezgrabnie usadowił się za biurkiem, wziął pióro. Nagle przestraszył się, że oduczył się pisać i ręka, spracowana i twarda jak drewno, nie będzie w stanie wyrysować ani jednio znaku.

Władca obserwował go. Przełamując strach, Razwijar otworzył księgę, którą należało przepisać.

Już po kilku pierwszych stronach zaparło mu dech w piersiach. To był traktat uczonego mieszkającego w Imperium; o magach, ich potędze i skąd się oni biorą. Na pewno bardzo cenna, rzadka księga. Może nawet zakazana dla wszystkich poza Imperatorskimi mędrcami. Możliwe też, że wykradziona ze skarbca. Tak czy inaczej — taka księga jest warta więcej niż dziesięciu młodych niewolników…

Razwijar zmrużył oczy. Znaki składały się w słowa, stały przed wewnętrznym wzrokiem tak samo wyraźnie, jakby widział je oczami. Talent go nie opuścił. Razwijar niczego nie zapomniał i w tym momencie doświadczył takiej radości, jakby spotkał dawnego, długo niewidzianego przyjaciela.

Zaczął przenosić to, co zobaczył na papier. Najpierw ostrożnie, drżącą z nieprzyzwyczajenia ręką, a potem coraz śmielej. „W pałacu i w zagrodzie i w trójnogiej chacie majstra na Bezziemiu — wszędzie, gdzie jest kominek albo piec — może pojawić się na świecie mag. On może latać bez skrzydeł i rozkazywać kamieniom, może zabijać ogniem albo leczyć śmiertelnie chorych, ale głównym jego posłannictwem jest wnieść do tego świata to, czego przedtem na nim nie było…”.

— Interesujące — powiedział władca, który nie wiedzieć kiedy znalazł się za plecami Razwijara. — Gdyby nie inny papier, nie świeży atrament… Twoją kopię można wziąć za oryginał, mały Heksie.

Razwijar nie odpowiedział, zajęty pracą. Władca szybko odszedł. Razwijar siedział sam w ogromnym gabinecie i przy świetle dwóch świec przepisywał księgę o magach, ich przyzwyczajeniach i stopniach wtajemniczenia. O tym, jak stawiają tęczową pieczęć na imperatorskich pieniądzach, jak tropią buntowników po jednej tylko nieostrożnej myśli i o pierścieniach z kolorowymi kamieniami, które noszą na palcu, i o tym, jak poddają się im gromy, i o wielu innych rzeczach.

Nad ranem zakończył. Oddał księgę osobistemu słudze władcy. Wyszedł. Chwiejąc się, zszedł do koszar i trafił prosto na poranną musztrę, a dziesiętnik Bran miał za nic to, czy spał tej nocy, czy nie. Ćwicząc z mieczem, z tarczą, z pałką, z łańcuchem Razwijar myślał o magach, którym niepotrzebna wojskowa mądrość, którzy i bez oręża są niepokonani…

Bran go nie chwalił. Ale spoglądał poważnie, z aprobatą.

* * *

Minęła jesień, potem zima. Wierzchołki gór pobielały. Młodzi strażnicy ślizgali się po lodowych wyżłobieniach na samych szczytach, często ryzykując życiem. Dziesiętnik Bran popierał te zabawy, ponieważ „nie ma odwagi bez niebezpieczeństwa”.

Razwijar wchodził wyżej niż inni — tak, że ściskało w piersiach — i leciał, nieomal przewracając się na zakrętach, przeskakując przez wyrwy, przez nagie kamienie. Wiatr chlastał po twarzy, jakby chciał ją zerwać i porwać jak czapkę. Oczy paliły, łzy odrywały się od policzków i ulatywały do tyłu, przemieniając się w sopelki, a na wieczornej musztrze dziesiętnik Bran z niezadowoleniem pytał:

— Znowu zapłakany? Jak baba!

Uczył Razwijara strzelać z łuku i arbaletu, chociaż jemu bardziej podobała się walka wręcz.

— Jesteś strzelcem, a nie mieczowym — pouczająco mówił Bran. — Twarde ręce, dobry wzrok. Ucz się, bydlaku, bo skórę zedrę i na bęben naciągnę!

Ale prawie nigdy nie bił.

Zimą zasypało przełęcze, patrol miał mniej pracy. Przejezdną została tylko jedna droga, ciągnąca się w dół wąwozu. Tędy na zamek dostarczano żywność i opał z sąsiednich wiosek. W całym zamku paliły się piece, gorące powietrze podnosiło się przez okrągłe otwory w podłodze i drżało, mieszało się z chłodnymi strumieniami. Największy piec palił się, nie gasnąc, w drugiej kondygnacji zamku, ogrzewając pokoje władcy, a palili w nim nie niewolnicy czy słudzy, a strażnicy wypróbowani podczas wieloletniej służby u władcy.

Razwijar wiedział o tym piecu zapewne więcej od innych w koszarach. Tam, w komórkach żelaznej sieci, grzały się jaja ogniewuchy. Było ich nie mniej niż tysiąc. O tym, jaka moc znajdzie się w rękach tego, kto je rozbije, Razwijar starał się nie myśleć.