Выбрать главу

Nie chcę skazywać was na brak wody. — Celnik skierował się na schody, po których schodzili już jego podwładni. Mam dla was prostą radę: wyrzućcie Heksa za burtę i wpływacie do portu.

Chłopiec stał jak uprzednio na uboczu, z dala od wszystkich. Niejasne było, czy rozumie on, czy nie, co jest powodem całego zamieszania. Nie wyglądało na to, żeby peszyły go spojrzenia — złe, jawnie wrogie, niekiedy emanujące obrzydzeniem.

— Ile można czekać! — krzyknęła dama o pełnej sylwetce. — Wyrzućcie go za burtę, w rzeczy samej! Przecież widzicie, że innego wyjścia nie ma, inaczej nas nie wpuszczą!

Skryba wystąpił przed tłum. Wargi mu drżały.

— Ludzie, rozumiem wasze oburzenie… Ja sam nie wiedziałem… ale, szanowni państwo, to przecież moja własność… Chłopak jest narzędziem mojej pracy, bardzo cennym, ważnym… Jest źródłem moich dochodów! Bardzo dużo kosztuje, kto mi wynagrodzi taką stratę?!

— A kto mi wynagrodzi postój na redzie?! — ryknął kapitan.

— Postawiłeś nas wszystkich skrybo w okropnym położeniu — zauważył kupiec. — Kto jest winien, jeśli nie twoje niedbalstwo? Wszystkim jest wiadome, że Heksów i ich półkrwiaków nie wpuszczają do Mirtie!

— Zaczekajcie… — Kopista rzucił się za celnikiem, gotów był chwycić go za rękaw, ale w ostatniej chwili się powstrzymał. — Zaczekajcie… Mogę zapłacić grzywnę. Przecież jesteśmy ludźmi, dogadajmy się… Odpłynę z nim jeszcze dzisiaj, tylko przesiądę się na inny statek!

— Ani stopą… — Celnik chwycił się za linę, do której przymocowane były schody. — Heks nie skala Mirtie ani oddechem, ani dotykiem, ani obrzydliwym wyodrębnieniem swoim.

Wyrzucajcie za burtę albo statek nie przepłynie.

Pasażerowie mówili jeden przez drugiego i, zdawało się, że już nikt nie słyszy nikogo.

— Ale co ja mam zrobić? — Skryba zagryzał wargi. — To… moje główne mienie… ten niewolnik! On… on ma niebywałą pamięć do liter i znaków, przepisuje księgi z niewiarygodną szybkością, bez niego popadnę w nędzę!

— Wasza sprawa. — Celnik postawił nogę na stopniu. — Ej, kapitanie, minuta do namysłu.

— Ale o czym tu myśleć! — krzyknął starszy z rzemieślników, brodaty jubiler. — Mam kontrakt w Mirtie, kto za mnie zapłaci karę umowną?!

— A może by tak łódka — mamrotał blady jak ściana kopista. — Może by tak spuścić łódkę… Chłopak przepisuje jedną książkę w trzy noce!

— Przyjdzie ci samemu się potrudzić — powiedział jubiler i splunął za burtę. — Ręce ci nie odpadną!

Kapitan zacisnąwszy zęby, szedł po pokładzie, przechodząc stanowczym krokiem przez liny i porozrzucane przez kogoś tobołki — kroczył ku chłopczykowi.

Ten się cofnął.

— Dobrze pływasz? — zapytał ponuro kapitan.

Chłopczyk milczał, cały czas się cofając. Kapitan schwycił go za kołnierz bluzy. Chłopczyk wywinął się z nieoczekiwaną zręcznością i rzucił się do ucieczki wzdłuż prawej burty.

Nadbiegli marynarze i pasażerowie. Dziesięć rąk jednocześnie wczepiło się w kurtkę i spodnie z wypranego płótna, ale chłopczyk, zwinny niczym węgorz, wyrwał się ponownie. Jednak ponownie go dopadli i zbili z nóg.

— Nie ogłuszajcie! — wykrzykiwał pisarczyk. — Wtedy może jeszcze wypłynie! Księgi moje jeszcze i do połowy… A i zadatek…

Usiadł na skręconej linie i kiwając się z rozpaczy złapał się za głowę. Pióro za uchem, oznaka jego profesji, oklapło.

Wijące się ciało chłopca wspólnymi siłami przerzucili przez burtę. Dzieciak poleciał w dół, młócąc w powietrzu rękami i nogami, i plusnął w wodę, aż bryzgi uderzyły w burtę żaglowca „Skrzydlaka”.

Celnik, obserwujący całe zajście z pokładu, kiwnął głową: Wpływajcie do portu. Możecie cumować.

* * *

Zanurzył się z głową. Woda uderzyła go po uszach, na jedną chwilę ból sparaliżował jego ruchy, ale jednak wypłynął, zaczerpnął powietrza w płuca i potrząsnął głową. Ból momentalnie przeszedł, tak jak się pojawił. Obok, bardzo blisko niego, widniała mokra burta „Skrzydlaka” — błyszcząca i czarna nad wodą, a pod wodą — bura, włochata, gdzieniegdzie porośnięta muszelkami. Woda okazała się prawie tak samo przezroczysta jak powietrze i Razwijar widział całe cielsko „Skrzydlaka” do samego kila.

Rozwinięto żagle. Załopotały na wietrze — zielono–czerwone płachty, niczym kwiaty Fier, portu z którego okręt pochodził. Zapieniła się woda przy burcie, a sama burta powoli ruszyła, przepływając obok chłopca. Za rufą „Skrzydlaka” burzył się wysoki biały bałwan — Razwijar rzucił się w bok — jeśli tam trafi w tę kipiel, natychmiast wciągnie go i zakręci, zostawi pod wodą na zawsze.

„Skrzydlak” oddalał się powoli. Przed momentem okręt zasłaniał cały świat, z każdą chwilą jednak jego sylwetka zmniejszała się i przed Razwijarem znowu odkryło się miasto; wysokie, szybujące w obłokach. Mirtie pozwalało patrzeć na siebie i kapitanowi na mostku i porzuconemu Heksowi, dryfującemu pośrodku morza. Chociaż wcześniej Razwijarowi nikt nie powiedział, że jest on Heksem.

Słońce zachodziło. Mówiono, że patrzeć na Mirtie można w południe, o świcie, o zmierzchu, nocą — za każdym razem będzie to nowe, inne miasto. Tak było i teraz; turkusowe łuki stały się błękitne, a różowe — opalowożółte. Białe baszty zabarwiły się złotem. Iglice trzymały na ostrzach obłoki, jakby przygważdżając je do nieba.

Morze było spokojne. Niewielka fala to podnosiła Razwijara, to opuszczała. Tam, gdzie przeszedł „Skrzydlak”, pozostawał jeszcze ślad na wodzie.

Razwijar starając się utrzymać na powierzchni, przebierał w wodzie nogami. Widział, jak daleko, daleko ślizga się łódka celników, i jeszcze jedna, i jeszcze. Jak w ślad za „Skrzydlakiem” kieruje się do portu inny statek — pod żółtymi i białymi żaglami.

Chłopak łyknął słonej wody i zakrztusił się. Za jego pamięci nikt nie uczył go pływać. Tym niemniej, utrzymać się na wodzie zawsze potrafił. Nie należy płynąć do brzegu, na brzeg go nie wpuszczą. W takim razie — dokąd?

Razwijar odpoczął, obejrzał się i popłynął, kierując się na niewielki okręt, stojący dalej niż inne od brzegu. Jakoś zdało mu się, że jeśli okręt jest niewielki i jeśli stoi tak daleko — nie będzie przeszkód, by przyjęli go na pokład. Czemu nie? Potrafi przecież dobrze pracować.

Zachodziło słońce, złote miasto znowu zmieniło swój wygląd. Razwijar płynął; woda okazała się tak złudna i twarda, i miękka równocześnie. Z pokładu „Skrzydlaka” powierzchnia morza zdawała się taka stabilna, ale chodzić po niej się nie da. Statki i łódki poruszały się po wodzie prędko, Razwijar sądził, że i on sam będzie potrafił tak płynąć — ale się pomylił. Starał się ze wszystkich sił zmagać z przeciwnym mu żywiołem, jednak miasto jak wcześniej szybowało nad taflą, odbijając się w niej razem z iglicami i obłokami, a statek na redzie cały czas pozostawał tak samo daleki.

Coś dziwnego działo się z jego rękami i nogami. Jakby zdrewniały. I oddychać było mu coraz trudniej. Razwijar odpoczął chwilę dryfując na plecach, ale plusnęła fala, zalewając go i znowu się zachłysnął. Odkaszlnął i ponownie podjął walkę z żywiołem; teraz zdawało mu się, że statek się zbliża. Wiosłował ciężko rękami i nogami, oblizując spierzchnięte wargi.

Nie żałował ani swojego pana, ani „Skrzydlaka”, ani węzełka z rzeczami, który został w ładowni pod jego hamakiem. Żałował „Podróży na Osi Nos”. Wczorajszej nocy przepisał połowę książki, skończyć jej do rana nie udało się. Kapitan zakazał bowiem palić świece w ładowni.