Za to inne myśli wypełniały umysł młodzieńca całkowicie. Troska, początkowo dotykająca go tylko odrobinę, nagle spadła całą siłą i przesłoniła świat. Wspinając się wyżej niż inni i ześlizgując się ze szczytów po lodowych i śnieżnych językach, Razwijar lekceważył wszystko, rzucając wyzwanie losowi.
Los miał na imię Dżal.
Przywożono je z okolicznych wiosek, niekiedy z portu Fier. Niektóre były niewolnicami, inne nie. Usługiwały, sprzątały, wykonywały rękodzieła w zamku. Wszystkie były młode, silne, z białymi zębami i włosami splecionymi w warkocze. Nocami do ich obowiązków należało także sprawianie przyjemności strażnikom, ponieważ rodziny żonatych były daleko, a pozostali usychali z samotności.
Dżal znalazła się w zamku jesienią, kiedy Razwijar był jeszcze w młodszej dziesiątce i nie śmiał nawet myśleć, żeby po zmianie udać się „do ptaszyn”. Zresztą pod dowództwem dziesiętnika Brana, który zdecydowanie dążył do przerobienia „smarkacza” na człowieka, w głowie Razwijara nie rodziły się myśli o kobietach. Dżal tymczasem oswoiła się z zamkiem, zaczęła się uśmiechać i pewnego razu Razwijar zobaczył, jak zapala świeczniki, idąc wzdłuż galerii.
Stawała na palcach, dolewała olej do kaganka, po czym podnosiła świecę. Jej twarz rozświetlała się blaskiem ognika, szerokie rękawy zsuwały się, obnażając ręce aż do ramion.
Dżal kiwała głową, jakby zadowolona z wykonanej pracy i szła do następnego świecznika, a idąc — tak zdawało się Razwijarowi — tańczyła.
Od tamtej pory szukał jej wszędzie. Śledził ją w zamku, kiedy myła podłogi albo nosiła drwa, albo wygrzebywała popiół z pieców. Na początku obserwował ją z daleka, później przestał się ukrywać, w końcu podszedł. Chciał do niej zagadnąć; zapytać, kim jest i skąd, czy ma krewnych i czy widziała morze. Zamiast tego, wziął ją za ramiona, odwrócił do siebie i pocałował. Dżal nie śmiała się wyrwać, ale zastygła, jakby była z drewna, przyciskając do piersi miotełkę z szorstkich ptasich piór.
Od tamtego dnia Razwijar zachorował. Myśl o tym, że każdej nocy — albo prawie każdej — ktoś z jego towarzyszy strażników przywłaszcza sobie jej wargi, ręce, uległe ciało, biła go w twarz jak zimny wiatr, a łzy ciekły nie wiadomo od czego — od wiatru czy od bólu. Śmiali się z niego, wołali, żeby szedł z nimi „do ptasznika”. Tak bowiem nazywała się żeńska część zamku, gdzie w maleńkich klitkach bez okien zamieszkiwały służące i rękodzielniczki, przy czym drzwi wszystkich komnat wychodziły na jeden długi balkon, gdzie licznie gnieździły się czerkuny. On zaś wzbraniał się, wspominając wszystkie przekleństwa, jakie znał i jeszcze te, które przeczytał kiedyś na ścianach Wschodniej Ciemnicy. Oblewał się lodowatą wodą, chodząc pod strugi na wpół zamarzłego wodospadu. Szczególnie drażniło go strzelanie z łuku i arbaletu — chciało mu się ruszać, a nie celować, rąbać, a nie i czekać na swoją kolej.
Pewnego dnia, u schyłku zimy, kiedy nad górami nabrzmiewało niebo i z południa ciągnęło wilgotnym wiatrem, Razwijar zjawił się u dziesiętnika Brana i powiedział, że chce Dżal tylko dla siebie, na własność.
— Kupujesz ją? — zdziwił się Bran. — Od władcy? Ale czy on zechce ją sprzedać? A czym zapłacisz? I czy to nie dziwne, przecież ty sam, zdaje się, jesteś wciąż niewolnikiem?
Dworował sobie trochę z Razwijara, ale bez złośliwości, chłopak był jednym z jego ulubieńców.
— Słuchaj mądrego człowieka, pisarczyku. Baba nie diament, w oprawę nie wstawisz i na rękę nie wsuniesz. Ożeniłem się bardzo młodo. Byłem taki jak ty, miód z niej zlizywałem, mlekiem obmywałem. I co? Wystarczyło na wyprawę pójść, jak moja pięknolica przeszła od jednego do drugiego i ja się temu dziwić nic mogłem. U nich, widzisz, w osadzie tak jest przyjęte, tam w górach na pięciu mężczyzn jedna baba się rodzi…
Razwijar, zacisnąwszy zęby, poszedł na górne galerie, gdzie znajdowały się, opustoszałe po zimie, gniazda czerkunów. Zdjął pas, paradny skórzany pas ze stalowymi blachami, który wygrał „w szturchańce” od tyczkowatego Krzywułca. Rzucił na kamień.
— Miedziany Królu…
Jeszcze nie pojmował związku między zaklęciem a swoim życiem, ale nie miał już wątpliwości, że taki związek istnieje. Nie otrzymał chleba na galerze, za to dostał pamięć. W kamiennym lochu prosił o życie i wolność, i otrzymał przynajmniej pierwsze.
A teraz chciał dla siebie Dżal. Tak jej chciał, że miał ochotę wyć i tarzać się po podłodze.
— Miedziany Królu, Miedziany Królu! Weź, co jest mi drogie! Daj, czego potrzebuję!
Zrobił wszystko, jak kazał stary Latarnik, ale pas nie zniknął. Jak wcześniej, leżał na kamieniu, szeroki, ciężki. Dlaczego? Co Razwijar zrobił nie tak?!
— Miedziany Królu, Miedziany Królu…
Nic się nie zmieniło. Razwijar powoli podniósł pas, nałożył i zaciągnął sprzączkę. Wybredny Miedziany Król nie uznał ofiary za wystarczająco godną, ponieważ Razwijar w pełni mógł się obejść bez pasa, a to znaczy, że Król nie potrzebuje takiego podarunku.
A co jest Razwijarowi drogie?
Od chwili, kiedy zaczął jeść do syta, ani jeden kawałek chleba nie miał takiej wartości, jak ten na galerze. Miał niewiele świec, ale nie zdarzało mu się stąpać w ciemności. I nie znalazł nic godnego, żeby zaoferować Miedzianemu Królowi w zamian za złudną usługę.
Tej nocy nastała wiosna.
Potok, biegnący po dnie wąwozu, ryczał tak, że w dolnych kondygnacjach zamku trudno było rozmawiać. Wodospady na przeciwległej stronie wąwozu ze wstążeczek przeobraziły się w pełno wodne białe płachty. Dżal prała bieliznę w korycie z ciepłą wodą, miała na sobie żółtą płócienną sukienkę do kostek.
Razwijar podszedł i zatrzymał się za jej plecami. Poczuła jego wzrok, obejrzała się, wzdrygnęła i przymilnie, nieśmiało uśmiechnęła się.
Wiedział, że ona tak uśmiecha się do wszystkich strażników. Służący i nadzorcy nie mieli do niej prawa. Tylko strażnicy i tylko po wieczornym dzwonie — jedno uderzenie miedzi o miedź oznaczało zakończenie dziennych trosk i nastanie nocy.
Do wieczornego dzwonu zostało jeszcze sporo czasu. Góra wypranej i wykręconej bielizny leżała w pustym korycie, a kilka ubrudzonych koszul — na płaskim kamieniu u stóp Dżal.
— Chcesz? Uciekniemy? — zapytał Razwijar.
Cofnęła się, potknęła o balię i omal nie upadła.
— Jestem takim samym niewolnikiem jak ty. Nocą pójdziemy przez góry. Chcesz?
Dżal obejrzała się, czy nikt nie słyszy. Znowu popatrzyła tui Razwijara. Jej wargi zadrżały.
— Ty… nie mów tak. Nie kłam.
— Nie kłamię.
— Nie można uciec przez góry! Tylko jedną drogą, a tam są patrole…
— Ja biegam szybciej. Nawet z człowiekiem na plecach. Z tobą. Pójdziemy do Fier, mam co sprzedać. Wsiądziemy na statek, najmę się jako wioślarz albo marynarz. Uciekniemy na jakąkolwiek wyspę Imperium. Tam zostanę przepisywaczem ksiąg i zaczniemy żyć jak bogacze.
Dżal znowu się rozejrzała:
— Jeśli ktoś usłyszy, co mówisz…
— Nikt nie usłyszy. Szumi woda.
— A jeśli nas pojmą?!
— Nie pojmą. Powiedz: zgadzasz się?
Dziewczyna przycisnęła do piersi niewyżętą koszulę. Wielkie krople mydlin potoczyły się po sukience.
— Nie… ja się boję. Boję się, nie mogę.