Выбрать главу

Władca wyciągnął klucz. Przekręcił nim w ściennej szczelinie; poszedł w ruch mechanizm, ociężale zazgrzytały łańcuchy, podciągając do wylotu pieca kratkę z ułożonymi na niej w przegródkach jajami ogniewuchy.

— Co jej rozkażesz?

Razwijar mrużył oczy od żaru. Zdawało się, że płoną mu brwi.

— Iść za mną. Zabijać chimajrydów.

— Błąd. Zabijać chimajrydów do i po twojej śmierci. Na wypadek, jeśli cię zestrzelą. Kogo weźmiesz ze sobą?

Razwijar wypowiedział imiona. Władca wykrzyczał je, powtórzyli strażnicy przy drzwiach, dał się słyszeć tupot wielu nóg, rozkaz spieszono oznajmić w koszarach.

— Rozkaż im osłaniać ciebie tarczami — powiedział władca. — Nie chcę, żeby cię zabili, Heksie, to byłaby niepowetowana strata dla nas wszystkich… Jesteś gotów przyjąć tę moc?

— Tak, władco.

— Rozbijaj!

Kratka, na której ułożone były jajka huśtała się niezbyt blisko, ale i nie za daleko. Razwijar na pół kroku zbliżył się do pieca, wyważył bosak w ręku, dokładnie jak na ćwiczeniach, uderzył nim w odkrytą paszczę pieca i rozbił skorupę jaja leżącego z brzegu.

I od razu odskoczył, tak wionęło żarem. Nawet władca się odsunął. Zrzuciwszy resztki skorupy, larwa ogniewuchy wyrwała się z ognistej paszczy ogniska i, rozsypując iskry, usiadła przed piecem na kamiennej podłodze. W gorącej komnacie znaleźli się twarzą w twarz władca, młody strażnik i potworna larwa ogniewuchy posłuszna „maleńkiemu Heksowi”.

Razwijar kilka chwil milczał nie mogąc zdecydować się przemówić.

— Co?

— Można zapytać… władco?

— Tylko szybko.

— Dlaczego…

Chciał zapytać, czym sobie zasłużył na takie zaufanie. Teraz może rozkazać larwie zabić władcę i straż, a potem rozbić wszystkie pozostałe jaja i sam zostać władcą — nie tylko zamku, ale i całego świata, do którego można dostać się w ciągu trzech dni. Pójdzie do Dżal z ogniewuchą u nogi i więcej nikt, ani jeden mężczyzna nie ośmieli się nie tylko jej dotknąć, ale nawet na nią spojrzeć! Posiadanie, wolność, władza. Perspektywa, która się przed nim roztoczyła była jak przepaść, jak ognista jama pieca, paląca i przyciągająca aż do zawrotu głowy.

Władca zrozumiał go bez słów. Nie przeraził się, nie stracił głowy ani na mgnienie.

Rozciągnął w uśmiechu wargi ze szramą:

— Wyjaśnię ci… kiedy wrócisz. A teraz idź, maleńki Heksie. I pokaż, na co cię stać.

* * *

Tysiąc i tysiąc kroków. Razwijar potrafił biegać; najbardziej chwiejny kamień nie drżał pod jego stopami, tak lekko i równo niosły go nogi po szerokiej drodze na skalnym występie. Przed nim ślizgała się ogniewucha — leciała nisko i oświetlała sobą drogę.

Z ciemności wypływały skały i przełęcze. Droga obejmowała górne pasmo, to przytulając się do jego boku, to niebezpiecznie odsuwając się, zawisając nad przepaścią. Za plecami grzechotały sapogi strażników, niedawnych opiekunów i nauczycieli, teraz podwładnych, ale tylko Razwijar miał zaufanie władcy i tylko na nim spoczywała odpowiedzialność za los wielu ludzi: żywych, martwych i skazanych.

Dolne Jaskinie — skalna osada. Razwijar był tam raz albo dwa. Nazwę osada wzięła od jaskiń; rozległych, długich, z wieloma wyjściami na powierzchnię, z podziemnymi ruczajami i jeziorami, ze ścianami porosłymi pożywnym mchem. Górale hodowali przyślepki, które żywiły się właśnie tym mchem.

Pod górami zimą i latem chodziły ogromne stada. Kiedy przyślepki objadły jedną grotę czy korytarz, przeganiano je na następne podziemne pastwiska. Ślepe, nieznające słońca stworzenia żyły i płodziły się w całkowitej ciemności, a i górale rzadko widzieli światło, przepadając w jaskiniach. Ich żony i dzieci żyły w kamiennych domkach przylepionych do skały. Z mleka przyślepek wyrabiały sery i robiły kwas, a skóry szły na odzież i obuwie. Atakujący jaskinie liczyli na poważne naruszenie zamkowego zaopatrzenia; zdobyć stada, resztę wybić, jeśli się powiedzie, zbuntować miejscowych mieszkańców.

Droga znowu zawróciła, okrążając góry. W ryk potoku na dnie wąwozu wplotły się dalekie krzyki, cienki wizg przylepek i hurgot kamieni. W ciemności paliły się pochodnie, miotały się czarne postacie jeźdźców, białawym kisielem płynęły stada — ślepe toczyły się w dół, do potoku, i Razwijar pojął nagle, że chimajrydzi wcale nie zamierzają uprowadzać zwierząt pod osłoną ciemności. Oni chcą po prostu przyślepki potopić.

Poczuł, jak zapiera mu dech w piersiach. Nie od biegu, ale od ogłuszającej bojowej furii.

Chimajrydzi dopuszczali się rozboju, utwierdzeni w swojej bezkarności, a Razwijar posiadł moc przywrócenia zachwianego porządku.

— Zabijaj wstrętne stworzenia!

Poczwara nie wiedziała co to takiego „wstrętne stworzenia”. Wiedział Razwijar, a dla tego rozkazu było to wystarczające. Nieuchwytne potwory, które kiedyś zabiły nadzorcę Rodżiego, czworonożni półludzie i ich jeźdźcy, rozbójnicy zamieszkujący góry, napadający na karawany, marzący o jednym: zburzyć zamek do ostatniego kamienia, zrównać go z ziemią.

— Zabijaj!

Larwa wzbiła się do góry i rzuciła naprzód. Dla niej nie istniała ciemność, strach przed śmiercią, skalne występy i jamy. Zwaliła się jak przekleństwo na głowy rozbójników, a przyślepki i bez tego przerażone, zaczęły w panice rozbiegać się po górach.

— Szukajcie pasterzy — rozkazał Razwijar swoim ludziom. — Niech zbierają bydło i kierują z powrotem do jaskiń. Powiedzcie im, że jeśli zbiorą — będzie nagroda, stracą — zetrę na proch!

Podporządkowali się mu bez słowa sprzeciwu, w milczeniu. Pięciu strażników, przyświecając sobie lampkami, rzuciło się w stronę osady szukać tych, którzy przeżyli, wyciągać ich ze szczelin, gdzie się pochowali, grozić i nakazywać. Ich lampki kołysały się już daleko, wysoko na stoku, kiedy Razwijar przypomniał sobie słowa władcy: rozkaż im ochraniać cię tarczami…

I od razu też przypomniał sobie, pokrywając się zimnym potem, że nieprawidłowo wydał rozkaz poczwarce. Teraz, jeśli go zabiją, ona odleci precz albo napadnie na swoich.

Tymczasem ogniewucha, migocząc jak wypalona głownia, dosięgła już wroga. Półludzie zaczęli krzyczeć schrypniętymi głosami. Poleciały na ziemię ciała jeźdźców. Dwóch albo trzech chimajrydów rzuciło się do potoku, wybierając śmierć we wzburzonej wodzie. Reszta ruszyła w górę, byle dalej od drogi i od osady.

Ognie rozsypały się po stoku. Czworonożni lekko pokonywali urwiska niedostępne dla człowieka, spod ich szerokich łap leciały kamienie. Razwijar widział jak podnosi się pył, oświetlony pochodniami, jak larwa ogniewuchy prześladuje zbiegów, którzy rozsypują się jak wachlarz, rozchodząc się na boki, a poczwara jest tylko jedna i rozerwać się nie może.

Spłoszone stado przyślepek rozbiegło się i dotarło na miejsce, gdzie stał Razwijar. Zwierzęta dotykały jego kolan być może przez ślepotę, a być może w poszukiwaniu poczucia bezpieczeństwa. Ich biaława, pofałdowana skóra pokryta krótką sierścią, była chłodna i szorstka w dotyku.

Jeźdźcy porzucili pochodnie i stali się niewidoczni w ciemności. Razwijar wiedział, że widzą nocą tak samo dobrze jak w dzień, podczas gdy on był prawie ślepy. Ogniewucha miotała się, jej zarys się zamazywał, zostawiając świecąca dróżkę, a Razwijar, nawet mrużąc oczy, nadal widział i tylko zygzaki.