Выбрать главу

Razwijar przewracał stronicę, patrzył na nią, potem pochylał się nad czystą kartką i dokładnie przenosił na papier to, co zapamiętał, co wisiało, jakby w powietrzu, przed jego oczami. I dopóki pisał — trochę rozumiał słowa i widział to, co one oznaczały. Widział daleką cieśninę, zębaty grzebień między dwoma pasmami górskimi; z jednej strony półwysep Osi Nos, z drugiej — Krzemień. Dwa razy w roku przy grzebieniu kotłuje się woda, strasznie się burzy i zrywają się wtedy kamienie. Woda to opada, odkrywając nory głębinowych gadów, to znowu się podnosi, zębaty grzebień skrywa się pod wodą i wtedy przez Osi Nos może przejść statek, nawet największy, taki jak „Skrzydlak”. Podróżnik, który napisał kiedyś tę książkę pokonywał cieśninę w niebezpiecznym czasie — kiedy woda już, już gotowa była obniżyć swój poziom; dopłynął, czy też zginął w falach?

Razwijar pomyślał i doszedł do wniosku, że na pewno ocalał. Przecież ktoś napisał książkę o tej wyprawie. O tym, że książkę może napisać martwy duch, pan Agi nic nie mówił…

Teraz na pewno żałuje swojej straty. Tyle razy mówił do Razwijara „Jesteś moim bogactwem”, że i żmija by zapamiętała. Co prawda, wytargać za uszy, trzepnąć w głowę i rugać ostatnimi słowami pan Agi także potrafił… Zwłaszcza po pijanemu…

Nagle Razwijara złapał skurcz w nodze. Zapomniał się i złapał za kostkę, pogrążając się w wodzie… Skurcz ustąpił, ale strach pozostał. Chłopak rozejrzał się.

Niebo rozdzieliło się na dwie części. Ze wschodu nadchodziła ciemność i Latające Miasto kolejny raz zmieniło swoje barwy. Z kolorowego stało się przytłumione, szare. Wysokie łuki zalały się światłem, a mosty przystroiły się pasmem ogni. Na zachodzie jeszcze świeciła się woda i niebo, ale słońca nie było. Utonęło. Jak zawsze, jak każdego dnia.

Razwijar popatrzył na maleńki okręt, w kierunku którego tyle czasu płynął. Okręt powoli poruszał się, na jego masztach rozpościerały się żagle — błękitne. Zapalił się ognisty sygnał na wierzchołku masztu; statek popłynął na zachód, tam, gdzie gorzało niebo i błyszczała woda, ruszył w ślad za słońcem i dniem.

Nadchodziła noc, ale nie było ciemno. Z każdą chwilą zapalały się coraz to nowe ognie. Żółte, białe, pomarańczowe pasma świateł ciągnęły się od mostu do mostu, od baszty do baszty.

Wkrótce nad Mirtie zawisła łuna tylko odrobinkę ustępująca mocą zachodowi ognistego dysku.

Daleko na morzu tam, gdzie odpłynął statek — zapaliła się latarnia morska. Na masztach zabłysły światła sygnalizacyjne i kilka dużych ogni wybuchło jeden za drugim pośrodku morza.

Razwijar był otoczony ogniami, jakby brał udział w jakimś święcie.

Jeśli tędy przepłynie statek, przecież zobaczą mnie na wodzie, pomyślał Razwijar nie tyle z rozpaczą, co ze zdziwieniem. Kiedy celnik nazwał go „Heksem”, kiedy postanowili wyrzucić go za burtę, kiedy już leciał w wodę, wyrzucony przez dziesiątki rąk — nawet przez moment, nawet przez mgnienie oka nie wierzył w swoją śmierć i nie zamierzał umierać. Nie zamierzał i teraz.

Tym dziwniejsze było dla niego to, że ręce odmawiają mu posłuszeństwa, nogi stają się ciężkie i ciągną na dno, a zęby tak szczękają z zimna, że ich stuk na pewno można usłyszeć w mieście.

Na niebie pojawiły się przyćmione gwiazdy. Przyćmione, ponieważ przyćmiewało je rozświetlone Mirtie. Razwijar płynął, starając się rozgrzać i nie stawiając sobie innego celu.

Morze także świeciło; głęboko pod wodą — Razwijara przeraził ogrom głębiny — rozbłysły zielonkawe ogniki. W książce o podróży na Osi Nos były strony mówiące o morskich gadach — kłapaczu wszystkożercy, morskim haczykowcu, o bentalskim smoku, w prostej mowie nazywanym Czeluścią. Razwijar osłabł, wyobraził sobie, jak w głębi morza pod nim otwierają się gorejące oczy i falują haczykowato zakończone odnóża, wyciągają się ku powierzchni macki z wielką liczbą przyssawek.

Powierzchnia wody, na początku drżąca pod brodą, dosięgła warg. Potem nozdrzy. Razwijar zanurzył się i wynurzył, i znowu poszedł pod wodę z głową. Szarpnął się, nie chcąc się poddać, ale od razu opadł z sił.

Nadciągnął wiatr i poruszył morze. Na skraju widzenia coś zamajaczyło, na moment zakrywając przyćmione gwiazdy. Razwijar szarpnął się ponownie — zwidziała mu się łódka, całkiem blisko, tuż obok!

Ogromna i ciemna, pusta, kołysała się na falach. Nie łódka, raczej coś w rodzaju okrągłej tratwy z tyczką pośrodku. Razwijar rzucił się do niej, zatrzepał po wodzie rękami, rozbijając odbicie dalekich ogni i gwiazd. Chciał złapać za skraj, ale zgrabiałe palce ześliznęły się. W rozpaczy, że umiera tak blisko ocalenia, Razwijar krzyknął i dwoma rękami uchwycił się drewnianego kraju pływającego urządzenia.

Opadł na tratwę łokciem. Złapał oddech. Teraz przynajmniej nie wciągnie go tak prosto w głębinę, morze nie połknie go, nie strawi. Sapiąc i kaszląc Razwijar wypełzł na brzeg tratwy, jak zlodowaciały ślimak.

Tratwa zakołysała się. Przeciwległy koniec podniósł się nad wodę, a ten, na który wykaraskał się chłopiec, zanurzył się w wodzie. Razwijar powoli przesunął się bliżej środka. Tyczkę sterczącą pośrodku drewnianego kręgu, jak się okazało, wieńczył okrągły kaganek z knotem i ostatkami żaru.

Razwijar oparł się o palik plecami.

Nie utonie. Doczeka na tej rzeczy jutra, a wtedy zabierze go jakiś statek… Fale miękko kołysały drewniany krąg, i zdawało się, że dziwna tratwa dokądś płynie. A może mnie zniesie do brzegu, pomyślał Razwijar i polizał mokrą dłoń.

Słona woda nie gasiła pragnienia. Wręcz przeciwnie, jeszcze je wzmagała. Razwijar objął rękami ramiona, starając się rozgrzać. Teraz, w ciemności, Mirtie jaśniało w całej swojej okazałości — Razwijarowi zdawało się, że dolatuje do niego muzyka, taka subtelna i delikatna, jaka wydobywa się tylko ze strun pod smyczkiem.

W tę muzykę wplótł się drugi dźwięk — miarowe mokre klapanie. Po chwili nasłuchiwania Razwijar pojął, skąd dochodzi ten odgłos; czarna sylwetka łódki ślizgała się po zalanej światłem wodzie. Łódka nie była ani wiosłowa, ani żaglowa, ale kołowa. Najgłośniej słychać było uderzenia łopat w wodę, potem Razwijar usłyszał poskrzypywanie wału i niewybredną piosenkę.

Człowiek, siedzący na rufie, trzymał w poprzek kolan długą pałkę, a na jej końcu to zapalał się, to gasnął języczek ognia.

— Nie pochwycę tej pięknolicej — mruczał człowiek. — Nie pochwycę tej pięknolicej, gdzie tam, gdzie tutaj, oooo… chyba że pieszczoty gorące… nigdy, nigdy… chyba że pieszczoty, tam, nigdy nie tutaj… Stój! Prrry!

Cmoknął, klapanie ucichło, poskrzypywanie przeciwnie, stało się głośniejsze. Łódka podpłynęła do samej tratwy, na której siedział Razwijar; człowiek podniósł swój drąg, podniósł się i nagle zamarł. Za jego plecami mieniło się ogniami Mirtie, twarzy Razwijar nie mógł dojrzeć.

— Ej! A ty kto zacz? — zapytał człowiek ze strachem. — Żyw czy umarlak?

Razwijar chciał odpowiedzieć, ale zamiast tego głośno szczęknął zębami. Człowiek w łódce, zaniepokojony, wyjął skądś przyćmioną lampkę, podkręcił kółko od knota i zrobiło się jaśniej.

— A kogo my tu mamy? — Człowiek w łódce podniósł latarenkę. — Zdaje się, że człowiek…

Hmm. Zdaje się, że chłopiec… A ty, co, ze statku wypadłeś?