Razwijar przytaknął.
— Ożeż… — wymamrotał człowiek. — No cóż, chodź tutaj… tam nie wolno siedzieć, to boja, zrozumiałeś? Ognisty sygnał… la i tak się spóźniłem…
Razwijar chciał przejść na łódkę, ale zamiast tego zsunął siłę znowu do wody. Boja zakołysała się silnie. Człowiek pociągnął Razwijara za rękę i wytaszczył go na rufę.
— Aleś ty zimny… Idź na dziób, bo i ja sam przemoknę… Idź na dziób, mówię ci!
Prawie całą łódkę zajmował walec, z wnętrza którego patrzyły na Razwijara dwie pary żółtych oczu. Drżąc z zimna, przeszedł przez niego po wygiętym trapie, siadł na dziobie i znowu objął się za ramiona. Pławowy tymczasem znowu przykręcił lampkę, podniósł drąg z palącą się drzazgą i wyciągnąwszy w kierunku boi, dotknął płomieniem knot w kaganku.
Zapaliło się od razu i tak mocno, że Razwijar zmrużył oczy. Okrągła boja, dzięki której uniknął śmierci, była maleńka i patrząc na nią z boku, Razwijar zdziwił się; jak można było siedzieć na takim kruchym kawałku drewna.
— Mam jeszcze trzy ognie — wymamrotał pławowy. — Spóźniłem się dzisiaj, oj… Poszły!
No!
Zakręcił się bęben, najpierw wolno, potem coraz szybciej. Wewnątrz biegły łapa w łapę ciemne zwierzaki, Razwijar nie mógł się im dokładnie przyjrzeć. Po bokach łódki zaplaskały łopaty.
— Ożeż… — mamrotał pławowy. — A ja prawie wszystko wypiłem… Ale coś tam na dnie zostało. Hej!
Rzucił butelkę, chłopak nie złapał jej i butelka upadła na dno łódki.
— Ręce masz dziurawe — powiedział pławowy. — Pij, dalej… A szybko.
Razwijar przy trzeciej próbie odkręcił zakrętkę. Cieczy w butli było po prawdzie na dnie, zapach miała jednak ostry i duszący. Łzy napłynęły mu do oczu.
— No pij! — ponaglał pławowy.
Razwijar wypił. Na początku niczego nie poczuł, ale już po chwili zrobiło mu się lepiej; zobaczył jak zwycięsko połyskują ognie Mirtie, jak odbijają się w każdej kropli, odrywającej się od łopat wioseł i jak oddala się, kołysząc na wodzie, zapalona boja.
— Kim jesteś, hę?
— Razwi… jar.
— Junga*? Marynarz?
— Nie. Nie.
— A kto?
Razwijar zakaszlał.
Ognie zapalały się jeden za drugim. Ogromne szczury zaprzęgowe, zamknięte w kole, znały i wypełniały polecenia „Stój! Prrry!” i „Poszły!”. Razwijar zasnął.
Spał, skuliwszy się na dziobowej ławce, nie zważając ani na zimno, ani światła. Morze usypiało go. Spał, jakby przeczuwając, że życie będzie długie i trzeba nabrać sił.
Rozbudził go nieznany głos. Z półmroku — w okolicach Mirtie noce nie bywają ciemne — wypłynęła druga łódka i młody, kłótliwy głos zawołał na pławowego:
— Ej! Szkoda, że nad ranem nie wypłynąłeś!
— Spóźniłem się, bywa…
— Bywa… osiądzie ktoś na mieliźnie, to cię jeszcze powieszą za to „bywa”… Kogo tam u siebie trzymasz?
Razwijar przesłonił twarz ramieniem — światło zapalonej latarenki okazało się strasznie jaskrawe.
— Na boi siedział. Już myślałem, że to utopiec.
— Na boi… po co żeś go zabrał, pytam się? Mało to biedy sobie już napytałeś? Mało ci drugiego upomnienia?
— No, umierał przecież, na tej boi. Smarkacz jeszcze.
Właściciel młodego, kłótliwego głosu podpłynął swoją łódką bliżej.
— Ej, ty, odpowiadaj, jak się nazywasz!
— Razwijar.
— Skąd się wziąłeś?
— Za burtę… wypadłem.
— Z jakiego statku, tylko nie kłam!
— Ze „Skrzydlaka”.
— „Skrzydlak” przepływał dzisiaj — kłótliwy człowiek chrząknął. — Majtek?
— Nie.
— Jakoś mnie nie cieszy ten mały — wyburczał kłótliwy człowiek. — Hej… popatrz na mnie, smarkaczu!
Razwijar podniósł głowę. Kłótliwy człowiek patrzył na niego z półmroku, wysoko podnosząc latarnię.
— Stary — powiedział zmienionym głosem. — A spójrz no na niego, tobie jest bliżej. Zdaje mi się, że on ma rysy Heksów.
Pławowy chwycił za ramię Razwijara i poświecił mu latarnią w twarz. Razwijar zmrużył oczy.
Cichutko pluskały fale, trącając łopaty kół napędowych.
— Co — powiedział pławowy zmienionym głosem. — Wypadłeś ze statku, tak?
Razwijar znowu zaczął drżeć. Kłótliwy zaklął długo i niezrozumiale.
— Nie lubią oni takich — mruknął pławowy. — Tak. U nich z takimi… bez ceregieli.
* Junga — chłopiec okrętowy, młody człowiek przysposabiający się do zawodu marynarza (wszystkie przypisy tłumacza)
Kłótliwy znowu zaczął przeklinać. Zwymyślał Razwijara, potem przerzucił się na Złotych i dalej przeklinał, bez chwili przerwy — monotonnie. Oczy jego, zwrócone ku jaśniejącemu miastu, błyszczały jak u szczura w bębnie.
— Co robić? — zapytał pławowy w przestrzeń. — Ja sam też… Ja sam mam tylko tymczasowe prawo do pobytu, dwa upomnienia, a za trzecim dadzą mi kopa w zadek… Co z tobą robić, chłopaku? Gdzie cię podziać? Do miasta nie można… A i tutaj także nieodpowiednie miejsce dla Heksa, och, Szuu ciebie rozedrze…
Pokręcił głową, jakby oczekując, że spod fal nagle wynurzy się właściwe miejsce dla Razwijara.
— Wyrzuć go — powiedział kłótliwy.
— Jak to tak…
— Albo odwieź do latarnika.
Pławowy zakrztusił się:
— A jak naprawdę jest półgłówkiem! Mało to takich… Gonić mnie zacznie albo ubije i nic mu się za to nie stanie… Jak wtedy, kiedy rybaka zarżnął…
— No to w takim razie go wyrzuć.
— Nie jestem Złoty, żeby człowieka do morza wyrzucać — cicho powiedział pławowy.
— No to wieź.
— Za daleko, żeby tak szczury gonić, a one i tak zamęczone po nocy.
— No to wyrzuć, czego mi głowę zawracasz? Wcześniej trzeba było myśleć, zanim Heksa zabrałeś na łódź, stary dureń, pusta makówka…
I znowu popłynął jednostajny potok przekleństw.
Łódka wybawcy Razwijara podpłynęła do samotnej skały przed świtem, kiedy niebo stawało się szare, tracąc gasnące gwiazdy. Z bliska słychać było jak trzeszczy i zmaga się z powiewem płomień w przezroczystej czaszy latarni.
— No cóż — powiedział pławowy. — Masz szczęście, chłopcze, niewątpliwie… ech. Znałem ja jednego Heksa… Zwierz zwierzem, oczywiście, ale mnie dopomógł w potrzebie… Idź. Ja muszę wracać.
Razwijar przelazł z rufy na kamień. Pławowy uderzył drągiem po pokładzie:
— No! Poszły, dobre, dawaj!
Zakręciło się koło. Zaplaskały o wodę łopaty. Razwijar stał, patrząc w ślad za łódką; wysepka była maleńka, płomień lalami zdawał się wisieć nad samą głową.
Wśród kamieni biegały chmary lubiących wilgoć stonogów, robaki były duże, możliwe, że jadalne. Razwijar usiadł na kamieniu, żeby odpocząć. Był bardzo zmęczony i osłabiony. Obok, całkiem blisko, przepłynął elegancki okręt pod jasnymi żaglami — niebawem będzie w Mirtie…
Jeśli go nie zatrzymają na odprawie celnej.
Razwijar poczuł, że ktoś na niego patrzy. Odwrócił głowę. Na skale za nim stał półnagi starzec w postrzępionej skórzanej spódnicy. Ciało jego, wysuszone i żylaste, w świetle latarni zdawało się czerwonym, broda i siwe włosy sterczały na wszystkie strony, jak wieniec, a nos, wystający daleko w przód był ciemnoliliowego koloru.