Obłąkany nagi starzec. Zabił jakiegoś rybaka, ale zabójstwo uszło mu płazem. A co dopiero mówić o Razwijarze, którego już jeden raz skazali na pewną śmierć?
Siedział na kamieniu i mierzył starca wzrokiem od stóp do głów. Nawet nie podniósł się na powitanie — nie miał sił.
Starzec machnął władczo ręką, nakazując wynosić się. Jego nos nabiegł krwią, stając się prawie czarny. Razwijar spełzł z występu skalnego, wycofał się do wody, wymacując stopami śliskie kamienie. Dalej nie miał gdzie uciec.
— Mądrzy — ze złością powiedział starzec. — Potwory! Odwrócił się i ruszył w górę po kamieniach. Tył głowy miał cały goły — wydawało się, jakby łysina niespodziewanie zsunęła się ze zwyczajowego miejsca, jak zsuwają się niewygodne kapelusze.
U samego podnóża latarni starzec odwrócił się. Ogarnął Razwijara wściekłym spojrzeniem, podparł się rękami pod boki, całym sobą wyrażając oburzenie:
— No co? Czego chcesz?
— Dajcie… pić — wyszeptał Razwijar. — Proszę.
Latarnia była zrobiona z kości. Ni to igła gigantycznego morskiego jeża, ni to prosty kieł, a może róg. Konstrukcja była wysoka, wewnątrz pusta. Drewniane schody, wybudowane w pustej przestrzeni, prowadziły na wierzchołek — do zbiornika napełnionego olejem, do knotów i śrub, do otworu zapalnego. Starzec zwał siebie Latarnikiem. Jakby zapomniał swojego prawdziwego imienia, albo wyrzekł się go jak czegoś zbytecznego. Żył tutaj wiele lat zupełnie sam, odżywiał się rybami i ptakami — na te drugie obmyślił sprytne pułapki. Wodorosty, którymi porosła podwodna część wysepki, starzec jadł ze szczególnym upodobaniem. Pił wodę deszczową. Tylko olej do latarni — tłusty, gęsty, nadzwyczaj dobrze się palący, przywożono z Mirtie.
Za mieszkanie służyła mu pusta muszla ogromnego małża, wyrzucona na wyspę przez dawno zapomniany sztorm. Muszla stała, jak otwarta księga, grzbietem do góry. Jej ciemne skrzydła skorup, porosłe mchem i zasypane popiołem służyły za pochyłości dachu. Wewnątrz było ciemnawo, ale starzec nie potrzebował światła. Nad jego głową przez całą noc paliła się latarnia.
Razwijar napił się wody, którą starzec nalał mu do żelaznego kubka, zjadł białą rybę o miękkich ościach, gotowaną, dawno ostygłą. Po tym wszystkim legł i zasnął, i przespał z pewnością prawie dobę. Kiedy otworzył powieki znowu był świt, starzec brodził w kamieniach na brzegu, wyciągając z wody girlandy wodorostów, wąchał je, z roztargnieniem nadgryzał i szedł wybierać dalej. Na jego pochylonych plecach można było rozróżnić każdy kręg.
Poszarpana skórzana spódnica łopotała na wietrze. Morska tafla połyskiwała różowo, a dalej nad horyzontem szybowało wielkie miasto, tracąc, jak gwiazdy, jedno światełko za drugim.
— Zdmuchnąć świeczkę — wymamrotał starzec pod nosem, ale Razwijar usłyszał. Starannie ułożywszy na mokrym kamieniu pozyskane wodorosty, starzec ruszył w kierunku latarni, siekając przeszedł przez niskie drzwi i zniknął. Minęła minuta, druga, potem wysoki płomień latarni zasyczał. Posypały się deszczem iskry, Razwijar przestraszył się — ale te prawie całkowicie gasły, nie dolatując do ziemi i na głowę nieproszonego gościa upadła tylko garść popiołu.
Zgaśnięcie latarnia było jak zachód, który nastąpił w jednej chwili. Świat wokół zmienił się tak niespodziewanie, że Razwijar musiał usiąść na kamieniu, żeby uchronić się przed zawrotem głowy.
Rozszerzył się horyzont. Ukazały się statki stojące na redzie i inne, podpływające z otwartego morza. Przepadły ostre cienie, świat stał się miękki jak woda, a Mirtie na horyzoncie jakby urosło, poszybowało wyżej i w porannym świetle wydawało się dobrym.
Z niskich drzwi u podstawy latarni wyszedł starzec.
— Na latarnię, do czorta, nie sikać — powiedział uroczyście, spoglądając mimo Razwijara. — Tam jest morze, tam się odlewaj!
Prawie nie rozmawiali. Latarnika raczej nie interesowało, skąd Razwijar wziął się na wyspie i co zamierza dalej robić. Każdego wieczoru starzec wchodził po schodach, żeby zapalić latarnię, a każdego ranka ją gasił, wciągając knot za pomocą specjalnego mechanizmu. Razwijar nie mógł zrozumieć, kiedy starzec śpi — zdawało się, że nie kładzie się nigdy, cały czas włóczył się po kamieniach, chwytał ryby, kiedyś złapał mięsistego, pięknego ośmionoga i przyszykował go w żarze; ani drew, ani chrustu na wyspie nie było, ale starzec niczego, oprócz wodorostów nie jadł na surowo. Do pichcenia wykorzystywał olej z latarni, a naczyń miał nad podziw dużo.
Każdego dnia obok latarni przepływały statki. Starzec patrzył na nie oceniającym wzrokiem, niekiedy spluwał w ślad za nimi, niekiedy machał ręką, ale niczego na głos nie mówił. Razwijar widział jak odpłynął „Skrzydlak”. Dziwnym było dla niego wspominać czas, gdy sam stał na pokładzie statku, i wręcz strasznym — kiedy obok przesuwała się porosła muszelkami burta.
Nie wiedział, kto podróżuje teraz na „Skrzydlaku”. Pasażerowie dawno rozproszyli się po uliczkach miasta, pozostali na kolorowych mostach, pod złotymi kopułami. Ale kapitan na okręcie na pewno ten sam i załoga także… Odpłyną i wrócą. I znowu odpłyną. Mogą pływać i włóczyć się po całym świecie, a on, Razwijar, nie potrafi chodzić po wodzie!
Odprowadzał każdy statek z żalem i nadzieją. Mógłby odpłynąć, mógłby wrócić na ląd, gdyby pan Agi wiedział, że Razwijar przeżył! Już on by się wykosztował na łódkę, żeby zabrać z latarni „swoje bogactwo”. Ale pan Agi, oczywiście, nie wiedział, możliwe, że sam już dawno odjechał z Mirtie, może odpływający „Skrzydlak” unosił także jego na swoim pokładzie…
Dalekie miasto codziennie o świcie wstawało na horyzoncie, szybowało nad wodą, mieniło się tęczowo, pobłyskiwało złotem, wieczorem zmieniało kolory, rozpalało się ogniami i tak świeciło do rana. Razwijar wiele razy starał się wyobrazić sobie, jacy ludzie tam żyją. Zapewne wysocy, o smagłej skórze i złotych włosach; miło by było popatrzeć na ich kobiety.
Dziwne, że siedząc na kamieniu pośrodku morza, wysmagany wiatrem, zmęczony, wygłodzony Razwijar, prawdopodobnie pierwszy raz w życiu, tak dużo myślał o kobietach.
Może tak wpływało na niego wspaniałe, tak bliskie, lecz niedostępne miasto. A może Razwijar nigdy wcześniej nie miał tak dużo wolnego czasu.
Zdobywać jedzenie i jeść. Nic więcej. Razwijar zatem włóczył się po wyspie, zbierając kawałki muszli, ale było ich mało, a do tego zmatowiałe, nieładne. Pomagał starcowi rozdzielić ryby i — niekiedy, jeśli się powiodło — oskubywać złapane ptaki. Starzec milczał. Razwijar patrzył na rybią łuskę ułożoną we wzory i przed jego oczami pojawiały się stronice przepisanych ksiąg. Pamiętał je prawie wszystkie.
Pewnego dnia Razwijar schował się w cieniu latarni i zaczął recytować na głos — nie ostatnią księgę o „Podróży na Osi Nos” — ale tę, którą przepisywał wcześniej, kiedy „Skrzydlak” dopiero co wypłynął z portu Fier. Była to historia o faworycie samego Imperatora, naprawdę wyjątkowa, rzadko spotykana w Fier i zakazana w Imperium. Pan Agi miał zamiar .sprzedać przepisany egzemplarz w Mirtie — za mnóstwo pieniędzy. Razwijara zupełnie nie interesowały przygody faworyty, ponieważ ona tak samo źle obchodziła się ze wszystkimi mężczyznami. Interesowały go obrazy cudzego życia, upiększone, ale jednak bliskie prawdy.
Razwijar recytował z półprzymkniętymi oczami, w myślach przewracał stronicę i czytał dalej; miasto u podnóża wulkanu… Ciemne labirynty pałacu z oślepionymi strażnikami… sypialnia Imperatora, białe i niebieskie ognie… Długa sala, baseny, podświetlone z góry i z dołu, tłumy dworzan, muzykanci z morskimi muszlami…