Cień latarni przesunął się. Razwijar przesiadł się na inny kamień, doganiając go. Cień rozdwoił się i znowu zlał w jeden; uniósłszy głowę chłopak zobaczył starca, który siedział na kamieniu, spoglądając na dalekie miasto Mirtie.
Razwijar zmieszał się. Długo milczał, zanim znowu zaczął recytować na głos. Czy to od gorąca, czy od monotonnego plusku fal pamięć go zawiodła — porzucił więc księgę o faworycie i w myślach otworzył kolejną. To były „Pouczające opowiadania o ludziach, zwierzętach i pozostałych stworzeniach” — różne historie, zapisane jedna po drugiej i niemożliwe było odróżnić wymysły od prawdy. Historie te traktowały o tym, jak wierne żony latają świętować do królowej kwiatów, ale pokład powietrznego statku załamuje się pod nogami niewiernych kobiet.
O tym, jak sytucha zapragnęła stać się skrzydlakiem. Jak córka drwala postanowiła wyjść za mąż.
O ognistych larwach żyjących w czarnym jaju: „Kiedy trzaśnie skorupa, wyjdzie ogniste stworzenie na wolność i będzie służyć ci trzy dni i trzy noce, podporządkowując się słowom i życzeniom. Nie straszne mu ni strzała, ni klinga…”.
Razwijar wodził palcem po dłoni, wypisując niewidoczne znaki; księgi opowiadały o wszystkim, ale w ani jednej z nich nie było słowa „Heks”.
Cień znowu przepełznął w inne miejsce. Razwijar siedział w nagrzanym przez słońce miejscu, a obok siedział starzec i patrzył na horyzont.
Starzec, jak zawsze, nic nie mówił. Każdego dnia, zgasiwszy latarnię i zakończywszy starania o pożywienie, siadał w cieniu, a trochę dalej siadał Razwijar, który uważnie wpatrywał się w swoją lewą dłoń — wcześniej czy później pojawiały się na niej wyobrażone znaki, wtedy chłopak wodził po nich palcem i recytował na głos.
Czasami starzec siedział długo. Kiedy indziej znów szybko wstawał i odchodził. Razwijar czytał sam sobie, a potem, kiedy upał stawał się nie do zniesienia, zanurzał się w morzu. Jego ubranie stwardniało od soli, chodził więc nago, jak starzec. Biała skóra złuszczyła się na plecach i rękach, obłaziła płatami, ale Razwijar nie czuł już bólu.
— A co to takiego „Heks”? — zapytał pewnego dnia starca.
Nadzieja na odpowiedź była słaba. A jednak Latarnik odezwał się niemal od razu:
— To plemię.
— Gdzie oni żyją? — zapytał Razwijar uradowany sukcesem.
Ale tym razem starzec nie odpowiedział.
Minęło wiele dni. Razwijara mdliło już od gotowanej ryby, a na wodorosty nie mógł patrzeć.
Kawałek chleba śnił mu się i za dnia, kiedy zasypiał pod skrzydłami ogromnej muszli, i nocą, kiedy płomień na latarni tłukł się i migotał na wietrze.
Wyrecytował wszystkie książki, które przepisał, niektóre po dwa, trzy razy. Z nudów przypomniał sobie książki w obcych językach; było ich niewiele, wszystkiego trzy albo i cztery, za to były grube. Znaki na żółtych stronicach nic nie oznaczały, ustawiały się bez jakiegokolwiek sensu i tylko niektóre były podobne do liter. Razwijar wymyślał brzmienie każdej litery i wypowiadał je na głos. Wychodziło to w mowie bardzo śmiesznie, jakieś rybie bulgotanie na spółkę z ptasim świstem. Niekiedy, wypowiadając frazy Razwijar pokładał się nu plecach i zaczynał chichotać, a starzec patrzył na niego jak na wariata.
Jednostajność życia na wyspie, ryczący płomień latarni, księgi recytowane na głos i przelewające się w sny; sny stające się majakami w upalne południe — wszystko to mogło doprowadzić do utraty zmysłów. Ale najstraszniejsze ze wszystkiego było dla Razwijara podejrzenie, stające się przypuszczeniem, które stało się z kolei koszmarem przechodzącym w pewność, Że całe jego życie minie tutaj, na wyspie u podnóża latarni. Z roku na rok, każdego dnia, tak samo jak starzec, będzie włóczył się nago, gotował ryby na olejowym piecyku, zapalał i gasił latarnię. Nawet imię mu nie zostanie, stanie się Latarnikiem, a potem umrze i jego ciało wrzucą do wody — i tak na koniec morze otrzyma to, co już raz prawie dostało, wedle swego życzenia. To wyrok, a wyspa jest odroczeniem; długim i nudnym. I, uwierzywszy w to, Razwijar postanowił wejść na szczyt latarni i rzucić się stamtąd głową w dół.
Nie wiadomo, czy spełniłby swoje postanowienie, czy nie, ponieważ dwa wydarzenia zdarzyły się jedno po drugim i wszystko w jego życiu się zmieniło.
— Stój! Prrr!
Szczury w kole zwolniły bieg. Znajoma łódka zawróciła rufą do brzegu, znajomy pławowy podniósł się, utrzymując równowagę i złożył dłonie w trąbkę.
— Ej! Latarniku! Zabieraj paliwo!
Razwijar leżał w ukryciu, w chałupie pod dachem z muszli. Starzec nakazał mu zniknąć z oczu, jak tylko stało się jasne, że jakaś łódka płynie prosto w kierunku wyspy.
Sam zaś, stękając, opuścił na wodę szeroką, ciemną deskę — jedyną deskę na wyspie, służącą i za stół i za łóżko. Po tej desce należało wtoczyć beczkę z olejem do latarni.
— A gdzie mały? — krzyknął pławowy. — Zawołaj, niech pomaga!
Ze swojego ukrycia Razwijar widział, jak stary odwrócił głowę, badawczo spoglądając na pławowego.
— A ty co? Utopiłeś malca, czy jak?
— Przyjdź tu! — krzyknął starzec.
Wtedy Razwijar wyszedł. We dwójkę z Latarnikiem wtoczyli beczkę po desce i postawili w zagłębieniu między kamieniami. Dostawca oleju z nieskrywaną ciekawością przyglądał się gołemu, opalonemu Razwijarowi; starzec tymczasem schodził za pustą beczką, zrzucił ją do wody, zakołysała się na falach, a pławowy sprawnie zaczepił ją bosakiem i przymocował do łodzi.
— Ej, Heksie! — krzyknął. — Ale się odpasłeś na swobodzie!
— Idź, idź — powiedział starzec. Pławowy wesoło krzyknął na swoje szczury:
— No! Poszły, miłe moje, poszły, na obiad zdążymy! Łopaty zaklapały, kierując łódź ku miastu.
Na słońcu żelazna beczka rozgrzała się tak, że parzyła dłonie.
Razwijar i starzec wtoczyli ją na górę. To nie była łatwa robota. Razwijar nie mógł pojąć, jak wcześniej starzec mógł sam jej podołać. Przetoczyć po desce, postawić w zagłębieniu, przenieść deskę wyżej, podsunąć pod beczkę. Znowu przetoczyć, postawić w dołku, przenieść deskę wyżej… Na koniec beczka stanęła na swoim miejscu u podstawy latarni, starzec wyciągnął zatyczkę i wsunął w otwór przetłuszczony koniec knota.
— Usmażymy dzisiaj rybę — powiedział, obracając się ku beczce. — Ty tę rureczkę weź i paliwo odcedź… Pokażę jak.
Po raz pierwszy starzec odezwał się nienagabywany. Po raz pierwszy polecił zająć się gospodarstwem, wcześniej wszystko robił sam, a Razwijar pomagał jak mógł najlepiej. Razwijar i zdziwił się, i zobaczył w tym dobry znak.
Starzec nauczył go odcedzać olej z beczki. Z nieobycia kilka kropel wpadło chłopcu do ust i z obrzydzeniem splunął. Polem Latarnik nakazał mu naskrobać soli z kamieni, a sam podsmażył rybę na żelaznym arkuszu, szczodrze doprawiając olejem i posypując solą. Kiedy słońce schyliło się ku zachodowi, znad morza powiał chłodny wiatr, Razwijar i starzec, usadowiwszy się na brzegu, jedli smaczną rybę, w delikatnej skórce, zapijali ją deszczową wodą i patrzyli na Latające Miasto.