— Może jesteś magiem? — zapytał starzec.
— Ja? — zdziwił się Razwijar. — Gdybym był magiem, chodziłbym po wodzie!
Dalekie liliowe mosty zmieniały kolor, stając się szmaragdowymi.
— I odszedłbyś stąd?
— Tak.
— Jeśli nie jesteś magiem, skąd to wszystko wiesz? Mówisz cudzymi słowami. Może jesteś zaczarowany?
— Nie. Jestem przepisywaczem ksiąg.
— Jedno drugiemu nie przeszkadza — zauważył starzec.
— Pan Agi — powiedział Razwijar — mało co włosów sobie z głowy nie wyrwał, kiedy kazali mnie wyrzucić. Potrafię w ciągu trzech nocy przepisać księgę, która kosztuje sto imperatorskich realów! A przecież kupił mnie za kilka żałosnych monet, sam mi to opowiadał!
— Znaczy się jesteś niewolnikiem?
Razwijar zamyślił się.
— Nie wiem. Teraz pan Agi myśli, że umarłem, a to znaczy, że jestem wolny…
— Tylko martwi są wolni — starzec rozciągnął w uśmiechu spieczone, wręcz czarne wargi.
— Obaj jesteśmy martwi, synku. Radujmy się więc.
Razwijar odchylił się na płaski, ciepły kamień i zamknął oczy. Smaczny posiłek dobrze leżał na żołądku. Starzec nazwał go „synkiem”. Razwijar przypomniał sobie, że i wcześniej tak go nazywali… Bardzo dawno temu…
Możliwe, że spodoba mi się być martwym, pomyślał Razwijar i zdrzemnął się, nie na długo — tylko kilka minut.
Ale kiedy otworzył oczy, starzec stał już, opierając bosą nogę o kamień i patrzył na horyzont, osłaniając oczy dłonią. Wyczekiwanie widoczne było w całej jego postaci, w napiętych mięśniach, a nawet w rzadkich włosach i w sterczącej niczym drogowskaz brodzie. Nigdy wcześniej starzec tak nie patrzył.
— Co się dzieje? — zapytał Razwijar.
Niewielka, czarna łódź wiosłowa podpłynęła bardzo blisko. Nigdy duży statek nie pojawiał się tak blisko wyspy — zapewne galera była płaskodenna i nie straszne jej były podwodne kamienie.
Razwijar, wedle nakazu starca, schował się w chacie i leżał bez ruchu. Prawie niczego nie widział, za to słyszał każde słowo.
— Ej! —krzyknął zwody młody zachrypnięty głos. — Latarniku!
— Czego chcesz? — kłótliwie odezwał się starzec.
— Oddaj Heksa. Jest bardzo potrzebny.
Razwijar zamarł pod sklepieniem z muszli.
— Jakiego Heksa? — ryknął starzec z nienawiścią. — Wiosłujcie stąd Szuu w zad!
Człowiek na statku roześmiał się:
— Latarniku, jesteś durniem. Baki–Baki wygadał się w tawernie i jak nie dziś to jutro będzie tutaj patrol. A Złotym nie podoba się, kiedy ich posyłają do Szuu! Dawaj, potrzebuję wioślarza, bo mojemu Grubemu poderżnęli gardło w pływającej tawernie.
Zrobiło się cicho. Słońce osiadło w morzu, Razwijar nie mógł go widzieć, ale po błyskach na wodzie, po kolorze powietrza czuł, że słońce utonęło równo do połowy.
Starzec milczał. Pluskały fale o brzeg.
— Ej, Latarniku, zasnąłeś!
Plącząc się w przesolonych szmatach, Razwijar wyszedł spod muszli. Nie do końca pojmował, czy przydarza mu się szczęście, czy wielka bieda, ale nie mógł zostać w tym miejscu. Prawie przy samym brzegu kołysał się ciemny statek, stał z rozcapierzonymi wiosłami i rufą skierowaną na Latarnika, i zdawał się Razwijarowi podobnym do czarnego ptaka — płastucha.
Na rufie, opierając nogę na beczułce, stał młody, czarnobrody mężczyzna w białej koszuli poplamionej, zdaje się, krwią. Jego lewa ręka opierała się na temblaku. Pierwszy dostrzegł Razwijara.
— Chudy — wyraził swoje spostrzeżenie. — Ale wszyscy Heksi są wytrzymali, nawet półkrwi. Chłopcze, wskakuj na pokład!
W biegu, potykając się na kamieniach, Razwijar naciągnął koszulę i spodnie zaskorupiałe, kłujące, ale jeszcze nie tak bardzo porwane. Starzec się nie odwrócił. Razwijar stanął obok, prosząco spojrzał w twarz otoczoną jak wieńcem, białymi włosami.
Starzec popatrzył mu prosto w oczy — pierwszy raz, odkąd Razwijar zamieszkał na wyspie.
— Posłuchaj — powiedział starzec, ledwie dosłyszalnie.
— Kładziesz na kamień, rysujesz ręką, o tak — przesunął w powietrzu prawą ręką, ze złożonymi trzema palcami — i mówisz…
Jego głos z szeptu przerodził się w ledwie słyszalny szelest, ale Razwijar usłyszał.
— Mówisz: „Miedziany Królu, Miedziany Królu. Weź, co jest mi drogie, daj, czego potrzebuję”. Zapamiętałeś?
— Miedziany Królu…
— Przy ludziach nie powtarzaj!
— A co kładę? — Razwijar nachmurzył się, chciał się pożegnać i oczekiwał od starca innych słów. Ale ten, zdaje się, nigdy nie robił tego, czego od niego oczekiwano.
— A co jest ci drogie, to i kładziesz — ostro powiedział starzec i odwrócił się.
— Ej, chłopcze! — ponaglał czarnobrody w białej koszuli — długo mamy na ciebie czekać?
— I co będzie? — Razwijar nachylił się do starca.
— Nic nie będzie! — wykrzyknął ten z niepojętą złością.
— Idź!
Więcej nie można było z niego wyciągnąć ani słowa. Zdecydowawszy się wreszcie, Razwijar wszedł do wody i wpław dostał się do galery, gdzie wciągnęli go na pokład.
Galera nazywała się „Łuska”.
Całą noc Razwijar wiosłował, siedząc na ławce między łysym, gołym do pasa człowiekiem, a drugim całkiem młodym, gadatliwym i bardzo towarzyskim. Razwijarowi trudno było równocześnie rozmawiać i wiosłować. Nie umiał i zresztą nie przywykł do tego. Szybko się zmęczył, a młody sąsiad o wszystko go wypytywał; kim jest i skąd, wciąż dopominał się o nowe szczegóły, póki nie przyszła jego kolej, i w końcu wyczerpany zamilkł.
Miarowa praca, kołysanie, poskrzypywanie, wpędziły Razwijara w trans. To mu się zdawało, że znowu jest na pokładzie „Skrzydłaka” i trzeba kończyć księgę, a palce nie są w stanie utrzymać pióra. To zwidywało mu się Mirtie, majaczące na horyzoncie tyle długich dni, a teraz ginące we mgle. To przypominał mu się starzec o imieniu Latarnik, a Razwijar na nowo dziwił się i gniewał za jego pożegnalne słowa. „Miedziany Król…”. Starca uważano za szaleńca, tak też zapewne było.
Rankiem podniósł się sprzyjający wiatr i wioślarze złożyli wiosła. Razwijar nie od razu mógł podnieść się z ławki; plecy rwały niemiłosiernie, nogi zdrętwiały, a dłonie okazały się starte do krwi. Na pokładzie rozlewali zupę i rozdawali chleb; widząc, jak długi nóż oddziela rumiane kromki z bochna Razwijar zapomniał o zmęczeniu i bólu.
Siadł przy burcie, kładąc miskę na kolana. Łyżki nie było — każdy z wioślarzy kiedyś dostał swoją; chłopak zmieszał się, ale tuż obok usiadł czarnobrody w białej koszuli. Milcząc podał Razwijarowi drewnianą łyżkę rzeźbioną we wzory.
— Dziękuję!
Zdawało się, że zupa rozlała się po żyłach w miejsce krwi. Zapach napełnił gardło i nos — polewka okazała się tak smaczna, że Razwijar nie próbował takiej nawet w domu pana Ania, nawet na pokładzie „Skrzydlaka”. Ale przede wszystkim — chleb! Razwijar odłożył go sobie na później.
— Zmęczyłeś się? — zapytał czarnobrody. — To dlatego, że nie jesteś przyzwyczajony. Nie bój się, Heksi są silni, można z nich skórę drzeć, potem nowa odrasta.
Razwijar przestał łykać. Spojrzał podejrzliwie.
— Nie za bardzo jesteś podobny do Heksa — czarnobrody ośmielająco mrugnął do niego. — Tylko Złoci widzą to od razu, mają wzrok na takie rzeczy wyostrzony… tak, tak, podzłoci, którzy są rezydentami także zauważają, przynajmniej powinni. Byłeś niewolnikiem, tak? Sługą?