— Przepisywaczem.
— Piśmienny? — Człowiek się nachmurzył. — Zapomnij o tym, nam to niepotrzebne.
Musimy iść pod wiatr dwadzieścia dni… jeśli się poszczęści. Tak więc staraj się, chłopcze, wiosłuj juk należy, a zostaniesz nagrodzony… Na dole wiszą hamaki, pojesz — i spać. A łyżkę sobie zostaw, potem oddasz… À propos, zwą mnie Arwi.
I poszedł, zostawiając nowicjusza z pustą miską na kolanach.
Polewka, rozgrzewając od środka, zaostrzyła tylko głód Razwijara. Ani dziwna przemowa czarnobrodego Arwiego, ani narastające kołysanie, ani zmęczenie, nie mogły przytępić tego głodu.
Druga miska nikomu nie przysługiwała, Razwijar usadowił się zatem na rufie pomiędzy skręconymi linami i wziął pajdę chleba w obie ręce.
Ten chleb wyszedł z piekarni całkiem niedawno. Nie był podobny do sucharów, jakimi zwykle zadowalają się marynarze na morzu. Był podarunkiem z Mirtie, szybującego miasta, które na zawsze zniknęło za rufą. Razwijar zamknął oczy i wciągnął głęboko chlebowy zapach.
Znowu przypomniał mu się starzec. Nikt nie przywiezie mu chleba. Stary Latarnik dawno zapomniał, co to takiego. „Weź, co jest mi drogie, daj, czego potrzebuję”. Oczy starca płonęły dziko, kiedy wymawiał te słowa. Jego zazwyczaj zmatowiałe, obojętne oczy…
Co jest potrzebne Razwijarowi?
Niewiele. Niech przestaną piec dłonie, niech nie rwą plecy. Dobrze by było dostać jeszcze jedną kromeczkę chleba i miskę zupy też byłoby nieźle. Dobrze by było uciec z tej galery, Razwijarowi wcale się tutaj nie podoba, chociaż czarnobrody Arwi zdaje się być dobry. Dobrze by było znaleźć nowego pana, żeby nie ciągał za uszy, jak mistrz Agi…
Zaczął marzyć — i już nie mógł zatrzymać potoku pragnień. Nigdy w życiu tak nie marzył; zaczął od maleńkiego życzenia, a potem życzył sobie coraz więcej i więcej, i już widział siebie w Imperatorskiej bibliotece, gdzie są zebrane wszystkie księgi świata, a Razwijar jest ich strażnikiem i głównym skrybą…
Czyż starzec sam nie mógł okazać się magiem? Czyż nic mógł nauczyć Razwijara czarodziejskiego zaklęcia?
Pajda chleba była najdroższa ze wszystkiego na świecie. Tak zdawało się Razwijarowi, dlatego wybrał na pokładzie czyste miejsce i położył przed sobą chleb.
Rozejrzał się. Nikt nie patrzył. Ludzie odpoczywali po ciężkiej pracy, ktoś zszedł do ładowni, ktoś usadowił się na pokładzie. Arwi stał obok sternika. Nad ich głowami nadymał się ukośny żagiel, kiedyś czarny, a teraz wypłowiały i pokryty solnymi zaciekami. Nikt nie miał sprawy do nowicjusza. Z pewnością wioślarze na „Łusce” często się zmieniali…
Razwijar podniósł rękę — i dokładnie powtórzył ruch, którego nauczył go starzec.
— Miedziany Królu, Miedziany Królu… Weź, co jest mi drogie! Daj, czego potrzebuję! Ja chcę…
Ale pozostałe słowa stanęły mu w gardle, ponieważ chleb nagle drgnął, jakby okutany mgiełką i przepadł. „Łuską” silnie zakołysało, potoczyła się nieumocowana beczułka, zaklął sternik, zawył wiatr w olinowaniach. Galera płynęła po niespokojnym morzu, za rufą wstawało słońce i wszystko było jak przedtem, ale chleb zniknął, nie został ani okruszek, a Razwijar na próżno wodził ręką po miejscu, gdzie leżała drogocenna pajda.
— Jak to się mogło stać?!
Nigdy w życiu nie widział działania magii w rzeczywistości. Ale to, co się stało, było ewidentnym czarodziejstwem, niepojętym i perfidnym. Jak starzec, któremu pomagał zbierać wodorosty, łowić ryby, wytaczać na brzeg beczki — jak starzec, do którego Razwijar prawie się przywiązał, mógł zrobić mu taki okrutny żart?!
Chłopak nie wytrzymał i zapłakał — pierwszy raz od tamtegoo dnia, kiedy pan Agi bez powodu wytargał go za uszy.
Hamaki wisiały w trzech poziomach wzdłuż burty. Razwijar znalazł sobie miejsce na samym dole. Światło przebijało się przez szczelinę w pokładzie. Razwijar położył się i zawisnąwszy w hamaku, plecami dotknął chłodnego drzewa.
Nad nim kołysało się w siatce ciężkie ciało wioślarza — sąsiad Razwijara spał w swoim hamaku niczym poczwarka ogromnego owada w kokonie.
Chrapanie, sapanie, senne mamrotanie pozostałych ludzi wplatało się w szum fal i skrzypienie masztu. Razwijar zamknął oczy, ale nie zasnął.
Pod powiekami zobaczył pole porosłe zielonymi kłosami, otoczone lasem. Ogromne drzewa, o wiele wyższe od latarni, stały razem, pień w pień, sczepiwszy się gałęziami. Świeciło słońce.
Kłosy szeleściły na wietrze, a wzdłuż miedzy — ścieżka wzdłuż pola nazywała się „miedza” — biegł człowiek na szczudłach.
To było bardzo dawno. A może jednak nie tak dawno.
Jego ojciec służył jako obchodzący na polu, biegał na szczudłach, odganiając w las pasożyty.
Jego szczudła były wyższe od wzrostu człowieka, na szczycie uchwyty dla rąk, na dole — wyciosane w drewnie dwa ogromne kopyta. Ziemia drżała, kiedy ojciec biegł na tych szczudłach, a każdy jego krok był jak dziesięć zwyczajnych kroków. Ojciec głośno mówił, głośno się śmiał, dużo jadł, a kiedy był w dobrym humorze, podrzucał Razwijara pod sam sufit ich drewnianego domu… Czyli mieli dom. Dokładnie — MIELI dom. Próg z dwoma kamiennymi stopniami, przedsionki bez sufitów i bardzo wysoko nad głową dwuspadowy, słomiany dach. Z prawej i lewej strony drzwi, na prawo do części wuja, na lewo do ojca, a tam już był sufit. Razwijar wzlatywał, chichotał, a kobieta z włosami do podłogi krzyczała, że go upuści…
Kobieta?
Wspomnienie to okazało się nie tyle przyjemnym, co wręcz urzekającym. Razwijar przeraził się, że teraz ono odejdzie. Może to sen? Ale dlaczego oczy ma otwarte?
W ładowni chrapali. Po pokładzie ktoś przeszedł, słoneczne błyski w szczelinach pogasły i znowu się zapaliły. Razwijar zmrużył oczy. Ponownie, jakby sobie nie wierząc, wywołał w pamięci oblicze ojca… I przypatrzył mu się dokładnie — pod zamkniętymi powiekami — jego szorstkiej, kłującej szczęce, żelaznemu kolczykowi w maleńkim ciemnym uchu, wesołym zielonym oczom…
Kobieta! Obok niego kobieta z włosami do podłogi. Matka; białe policzki, wysokie kości policzkowe i ciemne oczy, na szyi naszyjnik ze żmijowej skóry. Ojciec mówił, że ugryzła ją wiewiórka. I matka sama przemieniła się w wiewiórkę i uciekła do lasu. Od tamtej pory, kiedy ojciec obiegał pola na swoich szczudłach, niekiedy przybiegały do niego wiewiórki. Pędziły po ziemi, jedna za drugą i nie starczyłoby palców, żeby je policzyć. Tak mówił ojciec, sam Razwijar nigdy tego nie widział…
Obrazy pojawiały się przed oczami, jak wcześniej pojawiały się litery ksiąg. Wystarczyło tylko o czymś pomyśleć. O, tak jak teraz; uderzają w ziemię drewniane kopyta. Biegnie człowiek na szczudłach, a za nim, z napuszonymi ogonami, trenem ścielą się wiewiórki… Jaskraworude, ciemnorude i koloru piasku, i koloru ognia, stadko podobne do morskiej fali; biegnącej, rozświetlonej słońcem.
Razwijar oblizał wyschnięte wargi. Beczka z wodą, tam na pokładzie… Zszedł z hamaka, wstał, chwiejąc się, ruszył ku schodom, potykając się o czyjeś ręce i nogi, obok sapiących i bredzących we śnie, tam, gdzie była luka w szczeliniastym suficie.
Na czworakach wygramolił się na pokład. Tutaj było lepiej; świeży wiatr, słone bryzgi, słońce kładące cętki światła na wodzie. Czerpiąc wodę z beczki, zaszurgotał łańcuchem, krztusząc się wypił łapczywie — jeden kubek i zaraz potem drugi.