Nie chciało mu się wracać do ładowni. Umościł się przy burcie, zwinął się w kłębek, położył zwiniętą dłoń pod głowę, zamknął oczy — i znowu zobaczył, jak biegną po polu setki wiewiórek.
Jego dom spłonął. Cudze krzyki pękały w uszach jak bańki na kałużach. Prawie ludzkim głosem ryczał płomień. To było długo po tym, jak matka stała się wiewiórką. A co się stało z ojcem? Możliwe, że ocalał z płomieni? Może do tej pory żyje?
Razwijar z całej siły potarł twarz. Co się z nim dzieje? Dlaczego wcześniej niczego takiego nie pamiętał i nie starał się sobie przypomnieć?
Miał dom i rodzinę. Stara babka, matka ojca, opowiadała o tym, co działo się wcześniej. O kamiennym olbrzymie, zwanym „martwym posągiem”. Dawno temu, kiedy dziadek Razwijara jeszcze się nie urodził, ktoś zniewolił na rozdrożu kamiennego olbrzyma. Mówiono, że unieszkodliwił go wielki czarownik. Olbrzym upadł na kolana, zwalił się na bok, ale nie umarł tak zupełnie. Jeszcze matka Razwijara, kiedy była maleńka, na własne oczy widziała, jak posąg podnosi kamienne powieki i patrzy…
Razwijar próbował wyobrazić sobie opowieść babki jako wersy w książce — i nie potrafił.
Staruszka opowiadała także o tym, jak wykarczowywali lasy, jak je palili, odzyskując ziemię dla kłosów, a płonące pnie przychodziły nocami do wsi i wyciągały z pościeli śpiących ludzi.
Maleńki Razwijar bał się takich opowieści, ojciec klął i mówił, że teraz, kiedy ludzi zrobiło się dużo, ani jeden pień na coś takiego się nie odważy…
I jeszcze babka opowiadała, jak w lesie pojawiła się matka Razwijara. Nie umiała chodzić i jechała wierzchem na dwunogiej jaszczurce. Jaszczurka potem zdechła. Chcieli zrobić z niej kukłę, ale lalkarz wszystko spartaczył po pijanemu. Dziewczynka okazała się silna, nauczyła się chodzić i nawet biegać, wyrosła na piękność, tak więc ojciec Razwijara wziął ją sobie za żonę…
— Tylko nie w Mirtie, gdzie każdy niewolnik jest policzony — powiedział ktoś znajomym głosem. Razwijar otworzył oczy.
Obok przeciwległej burty stał Arwi i jego wspólnik; barczysty, płowowłosy człowiek o imieniu Lu. Rozmawiali albo nie zauważając Razwijara, albo nie zwracając na niego uwagi.
— Przecież wiesz, zbiegów u nich nie ma — kontynuował Arwi. — Sami niewolnikami nie handlują, a nasi, z Fier, są na licencji. Na rynku za jednego niewolnika zapłacisz jak za połowę galery, a najemnikowi także trzeba zapłacić… Ale co tam, dobrze się stało.
Razwijar znowu zamknął oczy. Zobaczył jaszczurkę wielkości człowieka, stojącą na dwóch nogach, a na jej grzbiecie, w maleńkim siodle — dziecko…
— Słuchaj — powiedział głuchy głos, to na pewno mówił Lu. — Dobrze się złożyło. Więcej takie szczęście może nam się nie przytrafić.
— Chcesz zwiać? — Głos Arwiego nieprzyjemnie zmienił się, zabrzmiały w nim ostre nuty.
— Jesteśmy bogaci. Wystarczy, wspólniku.
Długo ciągnęło się milczenie. Razwijar prawie zasnął.
— Ostatni raz — powiedział Arwi. W półśnie Razwijara jego słowa rozbrzmiały echem:
„Ostatni raz… raz…”.
— Wszyscy tak mówią. A potem zżera ich ten zwierz. Albo zgarnia patrol. Albo umierają w Mirtie z nieznanej przyczyny. Nie wiem, co gorsze.
— Jedna skóra to dom na wybrzeżu, Lu.
— Już sprzedaliśmy półtorej skóry. Wystarczy nam.
— Jeśli się boisz, odejdź — głos Arwiego niebezpiecznie się obniżył. — Tylko nie będziesz miał udziału w nowej wyprawie.
— Mój udział w galerze. Dwie dziesiąte oddaj.
— Ani dziesiątej części, Lu. Przecież to mnie zeżre zwierz albo rozstrzela patrol, albo zabiją w Mirtie. Wykupię od ciebie galerę i zjeżdżaj stąd.
I znowu zrobiło się cicho, słychać było tylko szum morza.
— Ostatni raz — ze złością powiedział Lu. — Szuu z tobą, kapitanie.
„Łuska” płynęła na zachód. Wiatr rzadko bywał sprzyjający, pracować trzeba było dzień i noc, wioślarze zmieniali się co kilka godzin. Razwijar nabrał sił; prawda, zamiast chleba rozdawano teraz suchary, ale za to krzepkie i smaczne, a i zupę polowano tłustą. Razwijar najadał się w końcu za wszystkie czasy — stał się żarłoczny od ciężkiej roboty, a może od tego, że zaczął rosnąć. A co do tego, że rośnie, nie było wątpliwości — wyciągał i rozszerzał się w ramionach, i jakby poszerzał się od wewnątrz. Pracował przy wiosłach, czy leżał w hamaku, czy też siedział na burcie, wystawiając twarz na wiatr — wciąż widział obrazy, wyraźne, wręcz jaskrawe.
Widział las, podobny do labiryntu z wieloma komnatami. Gałęzie stanowiły sklepienie, a pnie i liany oraz krzaki z mięsistymi liśćmi były nie do przejścia, gęsto splecione niczym ściany.
Człowiek, nieznający lasu, gubił się w nim w minutę, ale Razwijar w swoich wspomnieniach był mieszkańcem tego miejsca i znał go jak własną kieszeń.
Wieczorem pod pułapem zapalały się świetliki: bladobłękitne, zielonkawe, matowobiałe.
Każdy listek odbijał cienie kolejnych ogników. W swoich marzeniach Razwijar leżał na brzegu maleńkiego jeziora i patrzył na świetlika, który zawisł w pajęczynie. Świetlik był samiczką, która przygotowywała się właśnie do złożenia jaj i dlatego powoli zmieniała kolor — z zielonego na różowy, poprzez wiele opałowych odcieni.
Morze mówiło wodą i wiatrem, skrzypieniem olinowania, uderzeniami wioseł.
Bywało, że Razwijar tak pogrążał się w marzeniach, że tylko silny kuksaniec przywracał go do rzeczywistości. Wiosłował i jadł, leżał w cuchnącej ładowni, kołysząc się w hamaku i słuchając chrapania; w zamyśleniu wchodził po kamiennych stopniach, przechodził przez chłodne przedsionki, otwierał drzwi. Bywało, że dom był pusty, tylko zawinięty w ściereczkę saganek stał na stole, zapraszając do obiadu. A zdarzało się, że spotykał ojca albo matkę, albo babkę, albo wszystkich naraz. Czasami zaś bywało, że z części domu wuja przychodziła do nich ruda jak wiewiórka cioteczna siostra…
Niekiedy Razwijarowi robiło się niedobrze, miał dreszcze, a w brzuchu przewracała się kolacja. Wtedy zwidywały mu się języki ognia i czarny dym; palił się ich dom i cała wieś, ale kto był podpalaczem, Razwijar nie mógł sobie przypomnieć. Widział, jak cały w strachu rzucił się do lasu i tam włóczył się wiele dni, odżywiając się ślimakami, grzybami i jagodami, póki go nie zabrali przejeżdżający obcy ludzie i w ciągu kilku miesięcy nie sprzedali panu Aglowi…
Gdzie to było? Co to za las? Gdzie szukać ojca, jeśli ocalał? I wujka, jeśli go nie zabili?
Tymczasem „Łuska”, zwinna i lekka galera, mknęła coraz dalej i dalej na zachód. Coraz częściej zbierały się chmury, noce stawały się chłodniejsze. Razwijar powoli wychodził ze stanu melancholii. Obecnie częściej rozmyślał i zastanawiał się, niż snuł marzenia.
Jego dłonie pokryły się szorstkimi jak drewno odciskami. Stopniowo zaczął zapoznawać się z pozostałymi wioślarzami nie zaprzyjaźniał się, ale i nie stronił od nich jak na początku. Okazało się, że siedzieć w kręgu z innymi, słuchać rozmów, niekiedy wtrącać jakieś słowo i śmiać się razem ze wszystkimi — nie tylko jest wesoło, ale bardzo pożytecznie i zdrowo. Ci ludzie wiedzieli więcej niż zazwyczaj mówili, ale Razwijar nauczył się po drobnych przejęzyczeniach i przemilczeniach dobudowywać niewypowiedziane treści.
Połowa wioślarzy od dawna pływała z Arwim i Lu. Druga połowa zaokrętowała się tylko na ten rejs. Wszyscy byli wolni, na umowie. Wszyscy byli też zadowoleni z zarobków i tylko dwóch zbierało się do zejścia z „Łuski” w porcie Fier. Galera znajdowała się na „niebezpiecznej robocie” — o czym wspominali z dumą, ale głośno nie chcieli wyjaśnić w czym rzecz, a Razwijar nie chciał pytać wprost żadnego z nich. Z jakiegoś powodu uznali go za niewolnika.