— Tak, ale był nieprzytomny. Raczej nic dla niego nie mogliśmy zrobić.
— Jesteś pewien, że nic nie powiedział?
— Nic nie powiedział ani mnie, ani facetowi, który go znalazł.
— Facet… ten człowiek, który go znalazł… czy widzieliśmy go dziś wieczorem?
— Nie. To jeden z ludzi, którym kazałem cały dzień śledzić Reivicha.
I tak to miało wyglądać: Vasquez nie zamierzał udzielić więcej informacji, dopóki sam z niego wszystkiego nie wyciągnę.
— A jak długo ten człowiek dla ciebie pracuje? Czy Dieterling widział go kiedyś przedtem?
Trwało to długo, ale zrozumiał, do czego zmierzam.
— No, nie ma mowy, Tanner. Przysięgam ci, że mój człowiek nie ma z tym nic wspólnego.
— Jest jednak podejrzany. To samo dotyczy każdego, z kim się dziś wieczór spotkaliśmy. Włączając ciebie, Czerwony.
— Ja bym go nigdy nie zabił. Chciałem, żeby mnie wziął na polowanie na węże.
Odpowiedź tak żałośnie samolubna, że równie dobrze mogła być prawdziwa.
— To chyba straciłeś okazje.
— Nie mam z tym nic wspólnego, Tanner.
— Ale to się stało na twoim terenie?
Już miał odpowiedzieć, a ja zamierzałem go zapytać, co zrobił z ciałem, gdy obraz rozmył się w zakłóceniach. W tym samym momencie nastąpił silny błysk, jakby natarł równocześnie ze wszystkich stron, i oblał wszystko mdłą białą jasnością.
Trwało to ułamek sekundy.
I wystarczyło. W tym twardym wybuchu bezbarwnego blasku rozpoznałem coś niezapomnianego. Już wcześniej to widziałem. A może nawet więcej niż raz? Zastanawiałem się przez chwilę i wspominałem goździki białego światła rozkwitające na tle gwiezdnej czerni.
Wybuch jądrowy.
Oświetlenie windy przygasło na kilka sekund, poczułem, jak ciężar mojego ciała maleje, po czym wszystko wróciło do normy.
Ktoś zrzucił bombę atomową.
Omiótł nas impuls elektromagnetyczny, interferując przez chwilę z windą. Od dzieciństwa nie widziałem rozbłysku nuklearnego. Jedna ze zdroworozsądkowych teorii głosiła, że wojnę trzeba toczyć przy użyciu środków konwencjonalnych. Nie potrafiłem ocenić mocy ładunku, nie wiedząc, z jak daleka pochodzi błysk, ale brak chmury w kształcie grzyba świadczył o tym, że eksplozja miała miejsce wysoko ponad powierzchnią planety. To nie miało większego sensu: zrzucenie pocisku atomowego mogło oznaczać tylko wstęp do ataku konwencjonalnego, a obecna pora temu nie sprzyjała. Wybuchy na dużej wysokości też nie miały sensu — wojskowe sieci łączności zostały uodpornione na ataki impulsami elektromagnetycznymi.
Może to był wypadek?
Myślałem o tym przez kilka sekund. Potem usłyszałem szybkie kroki na kręconych schodach między kabinami rozmieszczonymi pionowo w windzie. Zobaczyłem jednego z arystokratów, z którym jadłem kolację. Nie zapamiętałem jego nazwiska, ale lewantyńska budowa ciała i złocistobrązowa skóra prawie na pewno wskazywały na osobę z północy. Był ubrany strojnie, w płaszcz do kolan kapiący cieniami szmaragdu i akwamaryny. I był wzburzony. Za nim lisia żona przystanęła na ostatnim stopniu schodów, patrząc na nas.
— Widział pan to? — spytał mężczyzna. — Weszliśmy tu, żeby mieć lepszy widok, pan miał stąd najlepszy. Wyglądało to na coś dużego. Prawie jak…
— Bomba atomowa? Chyba tak. — W moim polu widzenia skakały duchy siatkówkowe, różowe kształty.
— Dzięki Bogu, że to gdzieś dalej.
— Ciekawe, co nadaje sieć publiczna — powiedziała kobieta, spoglądając na displej w kształcie bransolety. Był zapewne podłączony do znacznie mniej wrażliwej sieci danych niż ta, z której korzystał Vasquez, bo kobieta uzyskała natychmiastowe połączenie. Obrazy i tekst wylały się na ekranik urządzenia.
— I co? Podają jakieś wyjaśnienie? — spytał mężczyzna.
— Nie wiem, ale… — Uniosła wzrok i zmarszczyła czoło. — Nie, to nie może być prawda. To nie do wiary.
— Co? Co mówią?
Spojrzała na męża, potem na mnie.
— Mówią, że zaatakowano most. Że eksplozja odcięła nić.
W pozbawionych realizmu chwilach, jakie nastąpiły potem, winda nadal gładko się wznosiła.
— Nie — powiedział mężczyzna. Usiłował zachować spokój, ale nie całkiem mu się to udawało. — Na pewno się mylą. Muszą się mylić.
— Boże, mam nadzieję, że się mylą — powiedziała kobieta łamiącym się głosem. — Ostatnie skanowanie neuronowe przeszłam sześć miesięcy temu…
— A tam, sześć miesięcy! — krzyknął mąż. — Ja nie miałem skanowania od dziesięciu lat!
Kobieta ciężko westchnęła.
— Z pewnością muszą się mylić. Przecież my tu ciągle sobie rozmawiamy. Nie spadamy z wrzaskiem na dół. — Znów z niepokojem spojrzała na bransoletę.
— Co się dzieje? — spytał mężczyzna.
— Powtarzają to samo, co przed chwilą.
— To jakieś nieporozumienie albo wierutne kłamstwo.
Co warto im ujawnić? — zastanawiałem się. Byłem przecież nie tylko ochroniarzem. Podczas służby u Cahuelli dowiedziałem się o tej planecie prawie wszystkiego, choć zdobywane informacje wiązały się zwykle z zastosowaniami militarnymi. Mało wiedziałem o moście, ale znałem przynajmniej własności hiperdiamentu, sztucznego alotropu węgla, z którego utkano most.
— Uważam, że mogą mieć rację — oznajmiłem.
— Ale przecież nic się nie zmieniło! — zawołała kobieta.
— Nie musiało — odparłem. Narzucałem sobie spokój, przestawiłem umysł w tryb zarządzania kryzysem — umiejętność nabyta podczas lat żołnierki. Gdzieś w tyle głowy słyszałem swój osobisty wrzask przerażenia, ale w tej chwili lepiej go było zignorować. — Załóżmy, że most został przerwany. Jak państwo sądzą, na jakiej wysokości poniżej nas nastąpił błysk? Przypuszczam, że przynajmniej trzy tysiące kilometrów.
— Co to ma wspólnego z nami?
— Mnóstwo — odparłem z wisielczym uśmiechem. — Proszę sobie wyobrazić most jako linę zwisającą z orbity, wyciągniętą pod wpływem swego własnego ciężaru.
— Tak to sobie właśnie wyobrażam.
— Znakomicie. Teraz proszę sobie wyobrazić, że przecięto linę w połowie. Część powyżej cięcia nadal zwisa z terminalu orbitalnego, ale odcinek poniżej zaczyna spadać na planetę.
— A więc jesteśmy całkowicie bezpieczni? — spytał mężczyzna. — Znajdujemy się z pewnością powyżej zerwania. — Spojrzał w górę. — Nić jest nienaruszona aż do terminalu orbitalnego. To znaczy, że jeśli ciągle będziemy się wznosić, dotrzemy tam, dzięki Bogu.
— Nie dziękowałbym Mu zbyt pośpiesznie.
Spojrzał na mnie z boleściwą miną, jakbym zbytecznymi obiekcjami psuł jakąś zawiłą grę salonową.
— Co pan ma na myśli?
— To nie znaczy, że jesteśmy bezpieczni. Gdy przetnie się długą linę wiszącą pod własnym ciężarem, część ponad nacięciem zacznie odskakiwać.
— No tak. — Spojrzał na mnie gniewnie, jakby to, co mówię, dyktowała zwykła złośliwość. — Rozumiem. Ale to nie odnosi się do naszej sytuacji, ponieważ nic takiego się nie stało.
— Nie twierdziłem, że relaksacja nastąpi natychmiast na całej nici. Jeśli nić została przerwana pod nami, fala relaksacyjna potrzebuje trochę czasu, by do nas dotrzeć.
Teraz padło pełne obaw pytanie:
— Jak długo?
Nie znałem dokładnej odpowiedzi.
— Nie wiem. Prędkość dźwięku w hiperdiamencie jest zbliżona do tej w zwykłym diamencie. Mniej więcej piętnaście kilometrów na sekundę. Jeśli zerwanie nastąpiło trzy tysiące kilometrów pod nami, fala dźwiękowa powinna dotrzeć… jakieś dwieście sekund po błysku atomowym. Fala relaksacyjna powinna poruszać się jednak wolniej, sądzę… ale i tak nas dosięgnie, nim dotrzemy na szczyt.