Выбрать главу

Wpasowałem się idealnie: gdy skończyłem mówić, impuls dźwiękowy nadszedł w postaci twardego wstrząsu, jakby winda — jadąca z prędkością dwóch tysięcy kilometrów na godzinę — najechała na jakieś wybrzuszenie.

— Grozi nam coś? — spytała kobieta głosem bliskim histerii. — Jeśli przerwanie nastąpiło poniżej nas… Boże, szkoda, że nie archiwizowaliśmy się częściej.

Mąż spojrzał na nią złowróżbnie.

— Moja droga, twierdziłaś, że loty do kliniki skanowania są za drogie, by robić to regularnie.

— Nie musiałeś tego tak dosłownie traktować. Podniosłem głos, by ich uciszyć.

— Niestety, grozi nam spore niebezpieczeństwo. Jeśli fala relaksacyjna przybrała postać kompresji wzdłużnej, jest szansa, że bezpiecznie na niej pojedziemy. Ale jeśli w nici pojawią się ruchy boczne, jak ruchy bicza…

— Kimże pan jest? Inżynierem? — spytał mężczyzna.

— Nie. Specjalistą od czegoś zupełnie innego.

Na schodach usłyszeliśmy odgłos kroków, gdy reszta grupy wchodziła na górę. Szarpnięcie musiało ich przekonać, że sytuacja jest poważna.

— Co się dzieje? — spytał jeden z Południowców, potężny, wyższy od wszystkich o dobre trzydzieści centymetrów.

— Jedziemy na przeciętej nici — wyjaśniłem. — Na pokładzie windy powinny być skafandry kosmiczne. Sugeruję, byśmy jak najszybciej je włożyli.

Spojrzał na mnie, jakbym był niespełna rozumu.

— Ale przecież się nadal wznosimy! Cóż mnie obchodzi, co się tam stało pod nami! U nas jest w porządku. Most tak skonstruowano, żeby wytrzymał mnóstwo najgorszego gówna.

— Nie aż tyle.

Teraz przybył również serwitor podwieszony na prowadnicy do sufitu. Poprosiłem go, by poprowadził nas do skafandrów — tym razem należało go wyraźnie prosić, gdyż obecna sytuacja do tego stopnia przekraczała jego doświadczenie, że nie potrafił rozpoznać zagrożenia dla ludzi. Zastanawiałem się, czy informacja o uszkodzeniu nici dotarła do stacji orbitalnej. Zapewne. I z całą pewnością nie mogli wpłynąć na los wagonów w ruchu.

A jednak lepiej było znajdować się w górnej części nici niż poniżej punktu zerwania. Wyobraziłem sobie ten tysiąckilometrowy odcięty kawałek. Jego górna część dopiero po kilku minutach spadnie na planetę — w rzeczywistości przez długą chwilę będzie się wydawało, że utrzymuje się w jakiś tajemniczy sposób jak lina zaczarowana melodią fujarki fakira. A przecież będzie opadać i nic jej nie powstrzyma. Atmosferę przecina milion ton nici z wagonikami; w niektórych są pasażerowie. Śmierć powolna i straszna.

Kto mógł to zrobić?

Trudno zaprzeczyć, że miało to związek z moją jazdą w górę. Reivich przechytrzył nas w Nueva Valparaiso i gdyby nie atak na most, ciągle deliberowałbym na temat śmierci Miguela Dieterlinga. Nie przypuszczałem, by Czerwonoręki Vasquez miał coś wspólnego z tą eksplozją, choć nie wykluczyłem go z osób podejrzanych o morderstwo mego przyjaciela. Vasquez nie miał dość wyobraźni, by dokonać takiego czynu, nie mówiąc o potrzebnych do tego środkach. Ponadto jego sekciarska indoktrynacja bardzo by mu utrudniała planowanie uszkodzenia mostu. A jednak ktoś próbował mnie zabić. Może zdetonował bombę w windzie jadącej poniżej, sądząc, że jestem w środku lub podróżuję w którejś z wind poniżej miejsca zerwania? Może wystrzelono pocisk, źle wymierzając? Tego mógł dokonać Reivich, ale tylko formalnie. Miał odpowiednich wpływowych znajomych. Nigdy go nie podejrzewałem o czyn tak bezwzględny: wysłać na tamten świat kilkuset niewinnych ludzi, by uśmiercić jednego człowieka.

Może Reivich się uczy?

Poszliśmy za serwitorem do szafek ze skafandrami ratunkowymi. W każdej z nich znajdował się jeden skafander próżniowy przestarzałej konstrukcji — w podróżach kosmicznych już się takich nie stosowało. Te skafandry nie owijały użytkowników automatycznie i ludzie sami musieli do nich wejść. Wszystkie wydawały się o jeden numer za małe, jednak dość szybko i sprawnie wsunąłem się w swój, tak jak przywdziewałem ekwipunek bojowy. Do jednej z pojemnych kieszeni skafandra, przeznaczonych na flary sygnalizacyjne, schowałem swój nakręcany pistolet.

Nikt go nie zauważył.

— To nie jest konieczne! — krzyczał arystokrata Południowiec. — Nie musimy wkładać tych cholernych…

— Niech pan posłucha — rzekłem — gdy dotrze do nas fala kompresji… a to się może stać lada sekunda… uderzy w nas tak, że połamie nam wszystkie kości. Dlatego potrzebujemy skafandrów. Dają pewną ochronę.

Może niedostateczną, pomyślałem.

Szóstka osób majstrowała przy swoich skafandrach z rozmaitą wprawą. Pomogłem im i po minucie wszyscy byli gotowi, tylko zwalisty arystokrata narzekał, że mu za ciasno, jakby akurat teraz nie miał innych zmartwień. Zaczął oglądać pozostałe skafandry w szafie, sprawdzając, czy rzeczywiście nie znajdzie większych rozmiarów.

— Nie ma czasu! Niech pan teraz uszczelni skafander, a o siniaki i zadrapania zatroszczy się później.

Wyobraziłem sobie, jak od dołu, połykając kilometry, pędzi ku nam groźne wygięcie nici. W tej chwili musiała już minąć niżej jadące windy. Zastanawiałem się, czy uderzy z siłą wystarczającą do oderwania wagonika od nici.

Nie zdążyłem skończyć myśli, gdy nastąpiło uderzenie.

Potężniejsze niż się spodziewałem. Winda odskoczyła w jedną stronę, nasza siódemka została rzucona na ścianę. Ktoś doznał złamania kości i zaczął krzyczeć. W jednej chwili cisnęło nas w przeciwną stronę, na przejrzysty łuk okna widokowego. Serwitor odpadł od szyny w suficie i poleciał obok nas. Stalowym ciałem uderzył w szybę, ale choć powstała na niej biała siatka pęknięć, nie przebił okna. Ciążenie spadło, gdy winda hamowała na nici — jakaś część silnika indukcyjnego została uszkodzona przez smagającą falę.

Głowa Południowca zmieniła się w okropną czerwoną pulpę — przejrzały owoc. Gdy wygasły oscylacje, jego ciało turlało się bezwładnie po kabinie. Ktoś krzyczał. Wszyscy byli w podłym stanie. Nawet ja mogłem doznać urazów, ale na razie adrenalina tłumiła jakikolwiek ból.

Fala kompresji przeszła. Wiedziałem, że gdy po pewnym czasie dotrze do góry, ulegnie odbiciu i ponownie ruszy w dół; po godzinach znów zaatakuje. Oddziaływanie będzie słabsze, bo energia przekształci się częściowo w ciepło.

Przez chwilę nawet myślałem, że niebezpieczeństwo minęło. Potem przypomniałem sobie o windach poniżej nas. One również mogły zwolnić albo zostały całkowicie wyrzucone z nici. Może uruchomiły się automatyczne systemy bezpieczeństwa — o tym jednak nie mogliśmy się przekonać. A jeśli wagonik poniżej nadal wjeżdżał z normalną prędkością, wkrótce na nas wpadnie.

Zastanowiłem się chwilę, po czym, podnosząc głos ponad jęki rannych, oznajmiłem:

— Przepraszam, chciałbym coś…

Nie było czasu na wyjaśnienia: albo za mną ruszą, albo poniosą skutki pozostania w windzie. Nie wystarczyło czasu nawet na zejście do śluzy ewakuacyjnej — co najmniej minutę zajęłoby przejście siedmiu — czy teraz już tylko sześciu — osób, każdej przez pełny cykl śluzy. Ponadto, im dalej znajdziemy się od nici, tym mniejsze dla nas niebezpieczeństwo, gdyby doszło do kolizji wind.

Pozostawało naprawdę jedyne wyjście.

Wyjąłem mechaniczną broń ze schowka skafandra i niezręcznie ująłem ją w rękawicę. Nie mogłem precyzyjnie wymierzyć, ale na szczęście nikt tego nie wymagał. Wycelowałem mniej więcej w stronę pęknięć w szybie.