Выбрать главу

Prawdopodobnie pozostawał sam zaledwie przez dwadzieścia minut, ale czas mu się wydłużył do godziny, potem do dwóch, wreszcie do wielogodzinnej tortury. W każdym razie wydawało mu się, że trwa to niesłychanie długo, a ponieważ nie rozumiał przyczyn swego żałosnego położenia — zastanawiał się, czy może ojciec bez uprzedzenia nałożył na niego poważniejszą karę — miał wrażenie, że wieczność. Potem nawet podejrzenie, że Tytus specjalnie nasłał to na niego, wydało mu się nieprawdopodobne. Cały drżał, a jego umysł podążał przerażającymi ścieżkami: Sky wyobraził sobie, że przedszkole zostało odłączone od statku i teraz oddala się od „Santiago” — nawet od całej Flotylli — i zanim ktokolwiek się zorientuje, będzie za późno, by cokolwiek zrobić; albo że potwory napadły na statek i po cichu wykończyły wszystkich, a on jest jedyną osobą, której jeszcze nie znalazły, ale to tylko kwestia czasu…

Od jednej ze ścian pokoju dobiegło go skrobanie.

To byli dorośli. Chwilę pracowali przy drzwiach, nim skłonili je do otwarcia. Wtedy do pomieszczenia wdarł się snop bursztynowego światła. Ojciec Skya wszedł pierwszy, za nim czterech czy pięciu dorosłych, których nazwisk Sky nie znał. Wysokie, ciemne i pochylone postacie z latarkami. W ich świetle twarze ludzi wydawały się szare, posępne, jak oblicza królów z bajek dla dzieci. Do pokoju wdarło się powietrze — chłodniejsze niż zwykle. Sky zadrżał. Oddechy mężczyzn przybierały kształt smoków.

— Nic mu nie jest — powiedział ojciec do jednego z ludzi.

— Dobrze, Tytusie — odparł tamten. — Zaprowadźmy go w bezpieczne miejsce. Potem będziemy dalej przeszukiwać statek.

— Schuyler, chodź do mnie! — Ojciec przyklęknął, rozwarł ramiona. — Choć, synku. Nic ci nie grozi. Nie masz się czego bać. Płakałeś?

— Klaun zniknął. — Skyowi udało się wykrztusić te dwa słowa.

— Klaun? — spytał jeden z mężczyzn. Ojciec odwrócił się do niego.

— To tylko podstawowy program edukacyjny przedszkola. Nieistotny dla systemu, więc został zakończony jako pierwszy.

— Spraw, żeby Klaun wrócił, proszę — błagał Sky.

— Później — odparł ojciec. — Klaun… odpoczywa. Wróci szybko. A ty, synku, chciałbyś na pewno coś zjeść i napić się.

— Gdzie mama?

— Jest… — ojciec zawahał się — teraz nie może tu przyjść, Schuyler, ale przesyła ci ucałowania.

Sky zobaczył, jak jeden z mężczyzn położył ojcu rękę na ramieniu.

— Będzie najbezpieczniejszy z innymi dziećmi w głównym żłobku.

— On nie jest taki jak inne dzieci — odparł ojciec.

Teraz powiedli go w chłód. Cały korytarz za przedszkolem tonął w ciemnościach, poza małymi krążkami światła latarek.

— Co się stało? — spytał Sky. Po raz pierwszy zdał sobie sprawę, że to nie tylko jego mały mikrokosmos się popsuł. To, co się stało, dotknęło również świata dorosłych. Nigdy wcześniej nie widział statku w takim stanie.

— Coś bardzo, bardzo złego — oznajmił ojciec.

PIĘĆ

Wygrzebywałem się z wysiłkiem ze snu o Skyu Haussmannie i przez chwilę zdawało mi się, że nadal jestem w innym śnie, w którym dominowało przerażające poczucie straty i dezorientacji. Potem uświadomiłem sobie, że to wcale nie sen.

Byłem zupełnie rozbudzony, ale część mojego umysłu głęboko spała; ta część, która przechowywała pamięć i tożsamość, i pocieszającą świadomość, jak to się stało, że się właśnie tu znalazłem; przechowywała wszelkie połączenia z przeszłością. Jaką przeszłością? Oczekiwałem, że spojrzę wstecz i w jakimś momencie zobaczę wyraźne szczegóły — nazwisko, wskazówkę, kim jestem — ale to było jak próba skupienia wzroku w gęstej mgle.

Potrafiłem jednak nazwać niektóre rzeczy — nie straciłem mowy. Leżałem na twardym łóżku pod cienkim brązowym kocem z dzianiny. Czułem się rześki i wypoczęty, a równocześnie zupełnie bezradny. Rozejrzałem się — nie dostrzegłem nic znajomego; nic mi tu nie pasowało. Uniosłem rękę, przyjrzałem się liniom żył na wierzchu dłoni — widok odrobinę mniej obcy.

Dość dobrze pamiętałem zadziwiająco wyraziste szczegóły snu. Nie był to sen jak inne sny — niespójne, ze zmienną perspektywą i niekonsekwentną logiką — a raczej fragment liniowo przedstawionego dokumentu. Tak jakbym towarzyszył Skyowi Haussmannowi i nie to, że widział wydarzenia z jego punktu widzenia, lecz szedł za nim jak obsesyjny duch.

Coś mnie zmusiło do odwrócenia ręki.

Pośrodku dłoni widniała regularna rdzawa plama krwi. Obejrzałem prześcieradło: na nim również dostrzegłem plamki zaschniętej krwi. Musiałem je pobrudzić podczas snu.

We mgle coś się skrystalizowało: wspomnienie prawie się określiło.

Nagi wstałem z łóżka. Znajdowałem się w pomieszczeniu o nierównych ścianach — nie było wykute w skale, lecz raczej uformowane z wysuszonej gliny i pomalowane olśniewająco białą farbą. Przy łóżku stał stołek i mała szafka; oba meble z drewna, którego gatunku nie rozpoznałem. Jedyną ozdobę pokoju stanowił mały brązowy wazon w niszy w ścianie.

Patrzyłem na wazon.

Coś mnie w nim przerażało i choć wiedziałem, że jest to uczucie irracjonalne, nic na to nie mogłem poradzić. Może mam uszkodzony system nerwowy? — usłyszałem jak sam sobie zadaję to pytanie. Nadal władasz językiem, ale jest coś zasadniczo pochrzanionego w twoim układzie limbicznym, czy jak się tam nazywa część mózgu odpowiedzialna za stary ssaczy wynalazek zwany strachem. Ale gdy znalazłem centrum swego strachu, zrozumiałem, że wcale nie o wazę chodzi.

Lecz o wnękę.

Coś się w niej ukrywa, coś strasznego. Uświadomiłem to sobie i ogarnęła mnie histeria. Serce mi zaczęło walić. Musiałem wydostać się z pokoju. Uciec od tej rzeczy, która — jak wiedziałem — nie miała sensu, ale mroziła mi krew. W jednej ze ścian pokoju znajdowały się otwarte drzwi, prowadzące „na zewnątrz” — cokolwiek to znaczyło.

Przekroczyłem je.

Stopą dotknąłem trawy. Stałem na małym, wilgotnym, równo przyciętym trawniku, otoczonym z dwóch stron krzakami i skałami. Chata, w której się obudziłem, była teraz za mną, osadzona w skalistym wzgórzu z bujnymi krzakami, które groziły tym, że na nią spadną. Ale skała stale się wznosiła, stawała coraz bardziej stroma — wreszcie pionowa, a potem znów się zakrzywiała zielonym łukiem, więc zieleń przypominała chiński szpinak przyklejony do ścianek misy. Trudno było ocenić odległość, ale sklepienie tego świata musiało być około kilometra nad moją głową. Z czwartej strony grunt nieco opadał, po czym podejmował wspinaczkę po drugiej stronie tej miniaturowej doliny. Stale się wznosił, aż spotykał się z terenem, który miałem za plecami.

Po lewej i prawej, za roślinnością i skalą, widziałem odległe krańce końca świata, rozmyte i niebieskawe z powodu warstwy powietrza. Na pierwszy rzut oka wydawało się, że to habitat w kształcie bardzo długiego walca, ale nie: boki spotykały się na obu krańcach, co sugerowało, że konstrukcja ma kształt wrzeciona — dwa stożki złączone podstawami — a moja chata stoi gdzieś w pobliżu największej szerokości.

Przeczesałem pamięć w poszukiwaniu informacji dotyczących projektowania habitatów, ale uzyskałem jedynie dręczące wrażenie, że w tej konstrukcji jest coś niezwykłego.

Wzdłuż habitatu biegło gorące biało-niebieskie włókno, rodzaj zamkniętej plazmowej rury, która mogła przygasać i ciemnieć, symulując zachody słońca i mrok. Soczystą zieleń kontrapunktowały małe wodospady i skalne urwiska, wkomponowane artystycznie jak elementy japońskiej akwareli. Na dalekim końcu świata zobaczyłem macierz pikseli: ozdobne piętrowe ogrody, mozaikę różnorodnych upraw. Tu i tam rozrzucono białe kamyki innych chat; gdzieniegdzie stały większe domy i siedziby. Wzdłuż obrzeża doliny wiły się kamienne drogi, łączące chaty i skupiska domów. W pobliżu wierzchołków dwóch stożków, przy osi obrotu habitatu, wrażenie ciążenia musiało być słabsze. Sądziłem, że to właśnie potrzeba takiego zjawiska wpłynęła decydująco na projekt habitatu.