Gdzie ja jestem? — zastanawiałem się. Nagle z poszycia wypełzła jakaś istota i ruszyła w stronę polany na skomplikowanym zestawie wielosegmentowych metalowych nóg. Dłoń sama zacisnęła mi się na nieistniejącym pistolecie, jakby mięśnie spodziewały się, że go tam znajdą.
Maszyna się zatrzymała, tykając. Na pajęczych nogach był osadzony zielony owalny gładki tułów; miał tylko rysunek świecącej niebieskiej śnieżynki.
Cofnąłem się.
— Tanner Mirabel?
Głos pochodził z maszyny, ale przypuszczałem, że nie należy do robota, gdyż brzmiał ludzko, po kobiecemu i niezbyt pewnie.
— Nie wiem.
— Rety, mój castellano nie jest… — to ostatnie powiedziała w norte, ale zaraz przeszła na język, jakim ja mówiłem. Jej słowa brzmiały jeszcze bardziej niepewnie niż przedtem. — Mam nadzieję, że mnie rozumiesz. Nie mam wielkiej praktyki w castellano. Jestem… mam nadzieję, że rozpoznajesz swoje imię, Tanner. Tanner Mirabel, to znaczy pan Mirabel. Rozumiesz?
— Tak — odparłem. — Ale możemy rozmawiać w norte, jeśli ci tak wygodniej. Jeśli zniesiesz chropowatość moich zdań.
— Mówisz bardzo dobrze w obu językach. Nie masz nic przeciwko temu, że będę cię nazywać Tanner?
— Obawiam się, że mogłabyś mnie nazywać dowolnym imieniem.
— Ach, więc występują objawy amnezji. Mam rację?
— Przyznam, że nawet spore. Usłyszałem westchnienie.
— Cóż, po to tu jesteśmy. Właśnie po to. Oczywiście nie życzymy tego naszym klientom, ale jeśli, Boże broń, przydarzy im się coś takiego, to są w najbardziej odpowiednim miejscu. Oczywiście i tak nie mają wielkiego wyboru… Rety, jak zawsze odbiegam od tematu. Na pewno jesteś i tak zdezorientowany bez mojej gadaniny. Nie przypuszczaliśmy, że się tak szybko obudzisz. I dlatego, rozumiesz, nikt cię tu nie przywitał. — Westchnienie, tym razem bardziej rzeczowe, jakby miała przystąpić do pracy. — A więc nie grozi ci niebezpieczeństwo, ale lepiej będzie, Tanner, gdy na razie zostaniesz w domu, aż ktoś do ciebie przyjdzie.
— Dlaczego? Co mi dolega?
— Przede wszystkim jesteś zupełnie nagi. Przyznałem jej rację.
— A ty nie jesteś robotem, prawda? Wybacz, na ogół tak nie postępuję.
— Nie musisz się usprawiedliwiać, naprawdę. Masz prawo być zdezorientowany. Przecież przez długi czas spałeś. Mogło to nie wywołać żadnych negatywnych fizycznych skutków… nawet widzę, że nie wywołało… — Zamilkła. Potem jakby wyrwana z marzeń, w których się zatopiła, kontynuowała: — Ale umysłowo, no cóż… należy się spodziewać przejściowego zaniku pamięci, który występuje znacznie częściej, niż oni nam wmawiają.
— Cieszę się, że użyłaś określenia „przejściowy”. No… zwykle.
Uśmiechnąłem się. Czy to z jej strony poczucie humoru, czy po prostu fakt statystyczny?
— A skoro już o tym mówimy: jacy „oni”?
— Ci, co cię tu przywieźli. Ultrasi.
Dotknąłem trawy. Zgniotłem w palcach liść; na kciuku po wstała zielona miazga. Powąchałem ją. Jeśli to symulacja, to jest nadzwyczaj szczegółowa. Nawet taktycy wojenni byliby pod wrażeniem.
— Ultrasi?
— Przybyłeś tu na ich statku. Na czas podróży zostałeś zamrożony. Teraz masz amnezję rozmrożeniową.
To określenie spowodowało, że część mojej przeszłości zaskoczyła w niewyważony sposób na miejsce. Ktoś mi już kiedyś mówił o amnezji rozmrożeniowej — zupełnie niedawno albo bardzo dawno temu. Wydawało się, że obie te wersje są prawdziwe. Mówił mi o niej scyborgizowany załogant statku.
Usiłowałem sobie przypomnieć jego słowa, ale miałem wrażenie, że znów wędruję po omacku w szarej mgle, choć tym razem wyczuwam w niej jakieś obiekty, postrzępione fragmenty pamięci, łuskowate skamieniałe drzewa, wyciągające sztywne gałęzie, by znaleźć połączenie z teraźniejszością. Wcześniej czy później natknę się na większy gąszcz.
Teraz pamiętałem tylko zapewnienia, że cokolwiek ze mną zrobią, nie doznam żadnych nieprzyjemnych urazów. Amnezja rozmrożeniową to jak współczesna bajka o żelaznym wilku; występuje znacznie rzadziej, niż się powszechnie uważa. Ale przecież prawda — że szczątkowa amnezja jest zjawiskiem niemal normalnym — nie sprzyjałaby interesom.
— Raczej się tego nie spodziewałem — stwierdziłem.
— To może dziwne, ale prawie nikt się tego nigdy nie spodziewa. Trudne przypadki to te, gdy ktoś nawet nie pamięta, że kiedykolwiek miał do czynienia z Ultrasami. U ciebie nie jest chyba aż tak źle?
— Nie — przyznałem. — I dzięki temu czuję się znacznie lepiej.
— Dzięki czemu?
— Dzięki świadomości, że jakiś biedny drań ma gorzej ode mnie.
— Hmmm — mruknęła z dezaprobatą. — Nie jestem pewna, Tanner, czy to odpowiednie nastawienie. Z drugiej strony, niedługo będziesz zdrów jak ryba. Wkrótce. A teraz może byś wrócił do domu? Znajdziesz tam jakieś pasujące ubranie. Nie to, żebyśmy tu w hospicjum byli pruderyjni, ale w takim stroju zamarzniesz na śmierć.
— Wierz mi, nie zrobiłem tego umyślnie. Zastanawiałem się, jak oceniłaby moje szanse wyleczenia, gdybym jej powiedział, że z domu wygnało mnie przerażenie na widok detalu architektonicznego.
— Oczywiście — odparła. — Ale włóż ubranie, a jeśli ci się nie spodoba, zawsze możemy dać ci coś innego. Wrócę niedługo, żeby zobaczyć, jak się czujesz.
— Dziękuję. A kim ty jesteś?
— Ja? Och, nikim szczególnym. Malutkim trybikiem w niezwykle wielkiej maszynie, tak bym to określiła. Jestem siostra Amelia.
Więc się nie przesłyszałem, gdy powiedziała „hospicjum”.
— A gdzie my właściwie jesteśmy, siostro Amelio?
— To jasne. Jesteś w Hospicjum Idlewild, pod opieką Święte go Zakonu Lodowych Żebraków. Niektórzy ludzie nazywają to Hotelem Amnezja.
Nic mi to nie mówiło. Nigdy nie słyszałem nazwy Hotel Amnezja ani bardziej formalnego określenia tego przybytku, nie mówiąc już o Świętym Zakonie Lodowych Żebraków.
Wróciłem do chaty; robot szedł za mną w uprzejmej odległości. Podchodząc do drzwi, przystanąłem. To głupie, ale choć poza domem mogłem się pozbyć obaw, wracały z równą siłą, gdy tylko się tu zbliżyłem. Patrząc na niszę, widziałem, jak emanuje z niej utajone zło, jakby coś się tam zwinęło i czyhało, obserwując mnie wrogo.
— Włóż ubranie i zabieraj się stąd — powiedziałem do siebie głośno w castellano. — Gdy wróci Amelia, powiesz jej, że są ci potrzebne badania neurologiczne. Zrozumie. Takie rzeczy muszą się tu ciągle zdarzać.
W szafie czekało na mnie ubranie. Obejrzałem je: żadnej sztuki nie rozpoznawałem. Proste, nic wyrafinowanego, czuło się, że to ręczna robota. Czarny sweter z wycięciem w serek; workowate spodnie bez kieszeni; para miękkich butów, odpowiednich najwyżej do człapania po polance. Ubrania pasowały na mnie doskonale, ale nawet w tym było coś nieprawidłowego, jakby te ubrania bardzo się różniły od tego, w czym zwykle chodziłem.
Pogrzebałem głębiej w szafie, z nadzieją, że odkryję coś osobistego, ale poza ubraniami nic nie znalazłem. Zdezorientowany, usiadłem na łóżku i zacząłem się ponuro wpatrywać w ścianę, aż moje spojrzenie ześlizgnęło się na małą wnękę. Po latach przebywania w stanie zamrożonym chemia mojego umysłu wracała prawdopodobnie do jakiejś równowagi, a tymczasem dostałem próbkę tego, jak wygląda psychotyczny strach. Najbardziej pragnąłem zwinąć się, odciąć świat od swych zmysłów. Od zupełnego szaleństwa powstrzymywało mnie wewnętrzne przekonanie, że spotkałem się już z gorszymi sytuacjami — niebezpieczeństwami równie przerażającymi jak to, co mój psychotyczny umysł widział w pustej wnęce — i że je przeżyłem. Cóż, że w tej chwili nie potrafiłem przywołać w umyśle żadnego konkretnego zdarzenia. Wystarczyła wiedza, że się to wydarzyło i że jeśli teraz zawiodę, sprzeniewierzę się tej nieodsłoniętej części mojej osobowości, która pozostawała zupełnie zdrowa i być może wszystko pamiętała.