Выбрать главу

— Ja?

— Tak. Był wypadek, a ty przyczyniłeś się do uratowania sporej grupy ludzi.

— Nic nie pamiętam.

— A Nueva Valparaiso? Tam się to wydarzyło.

Nazwa coś mi mgliście przypominała, jak ledwo znany odnośnik do książki przeczytanej wiele lat temu. Ale oba jej główne elementy, zarówno przebieg akcji, jak i główni bohaterowie — nie mówiąc o zakończeniu — wydawały mu się dość enigmatyczne. Wpatrywałem się w mgłę.

— Żałuję, ale nadal nic nie pamiętam. Powiedz mi, jak tu się dostałem. Jak się nazywał statek?

— „Orvieto”. Wyleciał z twojego układu około piętnastu lat temu.

— Musiałem mieć jakieś ważne powody, by się na nim znaleźć. Podróżowałem sam?

— O ile wiemy, tak. Nadal obrabiamy cargo statku. Na pokładzie było dwadzieścia tysięcy uśpionych. Dotychczas ogrzano zaledwie jedną czwartą. Nie ma pośpiechu. Jeśli ktoś zamierzał spędzić piętnaście lat w podróży kosmicznej, to kilka tygodni opóźnienia z początku czy na końcu nie ma wielkiego znaczenia.

To dziwne, ale choć nie potrafiłem tego sprecyzować, czułem, że jest coś, co należy pilnie zrobić. Jakbym budził się ze snu, którego szczegółów nie pamiętałem, ale przez który byłem potem wiele godzin podenerwowany.

— Powiedz, co wiesz o Tannerze Mirabelu.

— Mniej, niż byśmy chcieli. Ale to nie powinno cię niepokoić. Twój świat wojuje, Tanner. Już od stuleci. Załączona dokumentacja jest równie niedokładna, jak nasza własna, a Ultrasi niezbyt interesują się tym, kogo wiozą, byle dostali za to pieniądze.

Nazwisko wydało się znajome, jak stara rękawiczka. Dobre połączenie z imieniem. Tanner to imię robotnika, ostre i rzeczowe, imię kogoś, kto kończy robotę. Mirabel — przeciwnie — pobrzmiewało lekkimi pretensjami do arystokratyczności.

Z takim nazwiskiem mogłem iść przez życie.

— Dlaczego wasze własne zapisy są niejasne? Nie powiesz, że tu też mieliście wojnę.

— Nie — odparła Amelia ostrożnie. — Nie. Było w tym coś naprawdę innego.

— Dlaczego?

— Przez chwilę mówiłeś tak, jakbyś był z tego zadowolony.

— Może kiedyś byłem żołnierzem — odparłem.

— Uciekłeś od okropności wojny po dokonaniu jakiegoś niewyobrażalnego okrucieństwa?

— Czy ja wyglądam na kogoś zdolnego do okrucieństw? Uśmiechnęła się, ale na jej twarzy nie widziałem wesołości.

— Nie uwierzyłbyś, Tanner, ale przewijają się tu ludzie wszelkiej maści. Różni, przeróżni. A wygląd nie ma nic do rzeczy… Zaraz, zaraz, w twoim domu nie ma lustra? Nie widziałeś się jeszcze po przebudzeniu?

Pokręciłem głową.

— W takim razie chodź ze mną. Mały spacer dobrze ci zrobi.

* * *

Z chaty poszliśmy dróżką do doliny. Robot Amelii popędził przed nami jak podekscytowany szczeniak. Dziewczyna obchodziła się swobodnie z maszyną, ale mnie robot wprawiał w zakłopotanie. Tak bym się czuł, gdyby spacerowała z jadowitym wężem. Pamiętam swoją reakcję, gdy po raz pierwszy mi się ukazał i odruchowo sięgnąłem po broń. Nie był to gest teatralny, ale wyuczone działanie. Prawie czułem ciężar nieistniejącego pistoletu, dokładny kształt kolby w dłoni. Tuż pod powierzchnią świadomości skrywała się podpierająca struktura sprawności strzeleckiej.

Znałem pistolety — i nie lubiłem robotów.

— Opowiedz mi coś więcej o moim przybyciu.

— Jak wspomniałam, przywiózł cię tu „Orvieto” — wyjaśniła Amelia. — Jest w układzie, bo nadal go rozładowujemy. Pokażę ci go, jeśli chcesz.

— Myślałem, że zamierzasz pokazać mi lustro.

— Dwa wróble za jednym strzałem, Tanner.

Ścieżka schodziła głębiej, wijąc się w ciemnym, ocienionym wąwozie z baldachimem splątanej zieleni. To musiała być ta mała dolina, którą widziałem poniżej domku.

Amelia miała rację. Całe lata zajęło mi dotarcie tutaj, więc kilka dni poświęconych odzyskiwaniu pamięci to nieistotny dodatek. Jednak na pewno nie miałem cierpliwości. Od chwili, gdy się obudziłem, coś mnie poganiało — wrażenie, że coś muszę zrobić, coś tak pilnego, że nawet teraz kilka godzin różnicy mogło decydować o sukcesie czy porażce.

— Dokąd idziemy? — spytałem.

— W miejsce sekretne. W zasadzie nie powinnam cię tam zabierać, ale nie mogę się oprzeć. Tylko nikomu nie mów.

— Teraz mnie zaintrygowałaś.

Ocieniony wąwóz zaprowadził nas w dół doliny, do punktu maksymalnie odległego od osi Hotelu Amnezja. Znajdowaliśmy się na szwie, gdzie schodziły się dwie podstawy stożków. W tym miejscu grawitacja była największa i przemieszczanie się wymagało dodatkowego wysiłku.

Robot przystanął, zwrócił ku nam owalną twarz.

— Co mu jest?

— Nie pójdzie dalej. Program na to nie pozwala. — Maszyna zagradzała nam drogę, więc Amelia zeszła ze ścieżki i brodziła teraz w wysokiej do kolan trawie. — Nie chce nas przepuścić dla naszego bezpieczeństwa, ale nas czynnie nie zatrzyma, gdy go obejdziemy. Chodź, chłopcze.

Ostrożnie przeszedłem obok robota.

— Powiedziałaś, że byłem bohaterem.

— Uratowałeś życie pięciu osobom, gdy zawalił się most w Nueva Valparaiso. O tej katastrofie mówiono we wszystkich sieciach informacyjnych, nawet tu.

Jakby ktoś mi już o tym kiedyś mówił! Teraz tylko mały krok dzielił mnie od przypomnienia sobie wszystkiego. Wybuch nuklearny uszkodził most na pewnej wysokości; część poniżej przecięcia spadła, a odcinek górny smagał. Oficjalne wyjaśnienie brzmiało: winę ponosi zabłąkany pocisk. Jakaś pretendująca do władzy frakcja militarna przeprowadzała test, który się nie udał, i pocisk przemknął przez ochronny ekran antypocisków wokół mostu. Miałem jednak silne wrażenie — choć nie potrafiłem tego łatwo wyjaśnić — że moja obecność na moście w tym samym czasie nie była wyłącznie nieszczęśliwym zbiegiem okoliczności.

— Co się dokładnie stało?

— Wagon, którym jechałeś, znalazł się ponad cięciem. Zatrzymał się na nici i byłby bezpieczny, gdyby z dołu nie pędził na niego inny wagon. Zdając sobie z tego sprawę, przekonałeś ludzi, że jedyna szansa przeżycia to skok w przestrzeń.

— Ryzykowne wyjście, nawet w skafandrach.

— Owszem, ale wiedziałeś, że nadal będą mieli pewne szanse przeżycia. Znajdowaliście się dość wysoko ponad atmosferą. Mieliście ponad jedenaście minut spadania do powierzchni planety.

— Wspaniale. Co daje jedenaście minut, gdy i tak się zaraz umrze.

— To dodatkowe jedenaście minut podarowane przez Boga. I okazało się, że to wystarczy, by statki ratownicze was podjęły. Musiały wlecieć w atmosferę, by was wszystkich wyłowić, ale w końcu im się udało, nawet wzięły tego mężczyznę, który już nie żył.

Wzruszyłem ramionami.

— Prawdopodobnie myślałem wyłącznie o własnej skórze.

— Może… ale tylko prawdziwy bohater jest gotów się przyznać, że tak myślał. Dlatego właśnie uważam, że jesteś prawdziwym Tannerem Mirabelem.

— I tak musiały zginąć setki ludzi — stwierdziłem. — Jak na czyn bohaterski, to kiepski wynik.

— Zrobiłeś, co mogłeś.

Przez kilka minut szliśmy w milczeniu, ścieżka była coraz bardziej zarośnięta i niewyraźna; potem teren opadał, nawet poniżej poziomu doliny. Dodatkowa energia konieczna do poruszania się drenowała mnie z sił.

Teraz ja prowadziłem, a Amelia nieco odstała, jakby kogoś oczekiwała. Potem mnie dogoniła i przesunęła się naprzód. Nad nami roślinność tworzyła łuk, stopniowo zamykający się w zielony tunel. Posuwaliśmy się w mroku, Amelia z większą pewnością niż ja. Gdy ciemności zgęstniały, Amelia włączyła małą latarkę i cienkim promieniem dźgała czerń przed sobą, ale przypuszczałem, że światło jest raczej przeznaczone dla mnie, a nie dla niej. Domyślałem się, że zapuszcza się tu dość często i zna każdą szczelinę w podłożu oraz wie, jak ją ominąć. W końcu latarka okazała się zbyteczna, bo przed nami pojawiło się mleczne światło, które co minuta przygasało i znów wracało.