Zrobiłem krok ku niemu, mocno stawiając stopy w trawie. W dole wirowały gwiazdy. Teraz mi się wydawało, że mam pełny obraz.
— Lubisz niepokoić Amelię? Podnieca cię, gdy ją śledzisz? A co byś zrobił, gdybyś ją zastał samą?
— Coś boskiego — odparł Aleksy.
Teraz zrozumiałem jej ociąganie podczas marszu: pozwoliła, by Aleksy ją szpiegował i zobaczył, że nie jest sama. Teraz, mając moje towarzystwo, na pewno chciała, by za nią szedł. Jak długo ją prześladował i jak długo musiała czekać, aż ożyje tu ktoś, komu będzie mogła zaufać?
— Uważaj! — ostrzegła Amelia. — Ten człowiek to bohater Nueva Valparaiso. Ocalił ludziom życie. To nie jakiś turysta-mięczak.
— Kim więc jest?
— Nie wiem — odparłem i zaraz pokonałem dwumetrową odległość, dzieląca mnie od Aleksego, po czym mocno go przyparłem do ściany jaskini, wsadziłem mu dłoń pod brodę, na tyle silnie, by myślał, że go duszę. Ruchy te wykonałem płynnie, bez wysiłku, jakbym ziewał.
— Przestań… — powiedział. — Proszę. To boli.
Coś wypadło mu z dłoni. Zobaczyłem ostre narzędzie ogrodnicze i je odkopnąłem.
— Głupi chłopiec. Jeśli chcesz się uzbroić, Aleksy, nie odrzucaj broni.
— Dusisz mnie!
— Gdybym cię dusił, nie mógłbyś mówić. Już byś był nieprzytomny. — Jednak zwolniłem nacisk i pchnąłem Aleksego w stronę tunelu. Potknął się i ciężko padł na ziemię. Teraz coś wypadło mu z kieszeni — jak przypuszczałem, jakaś inna zaimprowizowana broń.
— Proszę…
— Posłuchaj, Aleksy, to tylko ostrzeżenie. Następnym razem, jak mi wejdziesz w drogę, wyjdziesz z tego ze złamaną ręką. Zrozumiałeś? Nie chcę cię tu więcej widzieć. — Podniosłem narzędzie i cisnąłem w jego stronę. — Idź do kopania ogródka, duży chłopcze.
Patrzyliśmy, jak wstaje i coś mamrocze pod nosem, a potem zmyka w ciemnościach.
— Jak długo to się ciągnie?
— Kilka miesięcy — odparła spokojnie. — Obserwowaliśmy Yellowstone i stado zaparkowanych statków: weszły teraz w nasze pole widzenia. — To co powiedział… co sugerował… do tego nigdy nie doszło. Najwyżej mnie przestraszył. Ale za każdym razem posuwa się o krok dalej. Boję się go, Tanner. Cieszę się, że byłeś ze mną.
— Specjalnie to zaaranżowałaś? Spodziewałaś się, że dziś czegoś spróbuje.
— Ale potem bałam się, że mógłbyś go zabić. Gdybyś chciał, mógłbyś to zrobić, prawda?
Po tych słowach ja również musiałem sobie zadać to pytanie. Zrozumiałem, że zabicie Aleksego byłoby dla mnie bardzo łatwe: wystarczyło technicznie zmodyfikować ucisk, który zastosowałem. Nie wymagałoby to dodatkowego wysiłku. I zupełnie nie zniszczyłoby spokoju, jaki czułem podczas całego zdarzenia.
— Szkoda dla niego sił — powiedziałem, podnosząc przedmiot, który mu się wysunął z kieszeni. Nie była to broń, a przynajmniej ja takiej broni nie znałem.
Przypominała strzykawkę wypełnioną czarną cieczą… nie, raczej ciemnoczerwoną.
— Co to takiego?
— Nie powinien mieć tego na Idlewind. Daj mi to, proszę. Zniszczę ją.
Podałem strzykawkę — dla mnie była bezużyteczna. Amelia schowała ją z odrazą do kieszeni.
— Tanner — powiedziała — on tu wróci, gdy ty odjedziesz.
— Potem się będziemy o to martwić. Przecież nigdzie się nie śpieszę. Zwłaszcza z taką pamięcią. — Usiłując poprawić nastrój, dodałem: — Wcześniej obiecałaś pokazać mi moją twarz.
— No właśnie — odparła z wahaniem. Wyjęła z kieszeni małą jak długopis latarkę, kazała mi przyklęknąć i spojrzeć w szybę. Gdy Yellowstone i jej księżyc zniknęły, a w jaskini znów zapanowała ciemność, oświetliła moją twarz latarką. Spojrzałem na swe odbicie w szybie.
Nie doznałem szoku na widok czegoś nieznajomego. Przecież wielokrotnie po obudzeniu przesuwałem palcami po swej twarzy. Czułem, że będzie dość przystojna. Rzeczywiście. Była to twarz umiarkowanie popularnego aktora lub polityka o niezbyt czystych rękach. Ciemnowłosy, czterdziestoletni. Choć nie wiedziałem dokładnie, na czym się opieram, to jednak miałem świadomość, że na Skraju Nieba znaczyło to mniej więcej właśnie to, że nie jestem znacznie starszy niż osoba, na jaką wyglądam, gdyż nasze techniki długowieczności odstawały o całe wieki od osiągnięć reszty ludzkości.
Zaskoczył kolejny element pamięci.
— Dziękuję — powiedziałem, gdy dość się napatrzyłem. — To mi pomogło. Sądzę, że moja amnezja nie będzie trwać wiecznie.
— Prawie nigdy tyle nie trwa.
— Właśnie, wykazuję lekkomyślność. Twierdzisz, że u niektórych ludzi wspomnienia nigdy nie wracają?
— Tak. — Powiedziała to z widocznym smutkiem. — Wtedy nie funkcjonują na tyle dobrze, by stąd wyjechać.
— Co się z nimi wtedy dzieje?
— Zostają tu. Pomagają nam uprawiać trasy. Czasami wstępują do Zakonu.
— Biedne dusze.
Amelia wstała i skinęła, bym za nią szedł.
— Ach, nie jest to najgorsze, co może się zdarzyć w życiu. Dobrze o tym wiem.
SZEŚĆ
Dziesięciolatek szedł z ojcem po zakrzywionej, błyszczącej podłodze: buty skrzypiały na wypolerowanej powierzchni, ojciec i syn, zawieszeni nad własnymi odbiciami, jakby się wspinali po coraz większej stromiźnie, którą zawsze czuli jako idealnie poziomą.
— Wychodzimy na zewnątrz? — spytał Sky.
— Dlaczego tak sądzisz? — Tytus spojrzał na syna.
— W innym wypadku byś mnie tu nie zabrał.
Tytus nie odpowiedział, ale argumentom chłopca nie dało się zaprzeczyć. Sky nigdy jeszcze nie był w komorze ładunkowej, nawet podczas wypraw z Constanzą w zabronione rejony statku. Sky pamiętał, jak zabrała go do delfinów. Pamiętał karę, jaką wówczas dostał, i późniejsze, znacznie dotkliwsze doświadczenia: brak światła i chwile spędzone samotnie w ciemności. To było dawno temu, ale nadal nie rozumiał wszystkich zdarzeń tamtego dnia. Nigdy nie udało mu się namówić ojca, by mu o tym opowiedział. Nie dlatego, że ojciec był uparty, i nie chodziło tylko o rozpacz po śmierci matki Skya. Ta milcząca cenzura — coś subtelniejszego niż tylko odmowa dyskusji na ten temat — dotyczyła wszystkich dorosłych, do których Sky się zwrócił. Nikt nie chciał mówić o tamtym dniu, gdy na całym statku zapanowały ciemności i chłód, ale pamięć Skya zachowała jasny obraz wydarzeń.
Po wielu dniach — i teraz Sky uważał, iż rzeczywiście musiały wtedy upłynąć dni — dorośli naprawili oświetlenie. Sky zauważył moment, gdy znów zaczął działać obieg powietrza — cecha otoczenia w tle, której się nie dostrzega, nim nie zostanie wyłączona. Przez ten cały czas oddychali powietrzem nieoczyszczanym; stawało się coraz bardziej zatęchłe, gdy sto pięćdziesiąt czuwających osób wydychało cały czas dwutlenek węgla. Jeszcze kilka dni i problem stałby się naprawdę poważny. Teraz jednak powietrze było świeższe i temperatura podniosła się na tyle, że można było chodzić korytarzami, nie drżąc z zimna.
Rozmaite urządzenia drugorzędne, unieruchomione podczas zaciemnienia, stopniowo wracały do życia. Znów ruszyły wagoniki, rozwożące sprzęt i techników wzdłuż osi statku; z powrotem można było korzystać z sieci informacyjnych. Jedzenie się poprawiło, choć Sky prawie nie zauważył, że podczas zaciemnienia dawano mu żelazne porcje.
Jednak żaden z dorosłych nie chciał o tym rozmawiać.
W końcu, gdy wróciło normalne statkowe życie, Skyowi udało się wkraść do przedszkola. W oświetlonym wnętrzu ku swemu zdziwieniu zastał wszystko tak, jak wtedy zostawił: Klauna zastygłego w dziwnej pozie, jaką przyjął po błysku. Sky podszedł bliżej, by przyjrzeć się zdeformowanej postaci przyjaciela. Teraz się przekonał, że Klaun był zawsze tylko wzorem na maleńkich barwnych kwadracikach, pokrywających ściany, podłogę i sufit przedszkola. Klaun obrazował rodzaj filmu i tylko z punktu widzenia Skya wyglądał na istotę żywą. Wydawało się, że Klaun jest fizycznie obecny w pokoju — nie tylko narysowany na ścianie — ponieważ jego stopy i nogi namalowano również na podłodze, lecz ze skrzywioną perspektywą, tak że z miejsca, gdzie stał Sky, wszystko wyglądało idealnie naturalnie. Pokój odwzorowywał Skya i kierunek, w którym patrzył. Gdyby Sky potrafił dość szybko przesunąć swój punkt widzenia, szybciej niż pokój potrafił przeprogramować obraz Klauna, dostrzegłby trik perspektywy. Ale Klaun był zawsze znacznie szybszy od chłopca. Przez trzy lata Sky nigdy nie wątpił, że Klaun jest żywy, choć nigdy Skya nie dotykał i Klauna też nie można było dotknąć.