— Dobrze. Ale według mnie, Wężu, szczur dziś czymś zalatuje.
Dieterling wzruszył ramionami.
— Jadałem gorsze rzeczy, możesz mi wierzyć. — Włożył do ust kawałek. — Mniam, niezły szczurek. Norweski, tak?
Vasquez zaprowadził nas do pustej sali kasyna za kuchnią. Początkowo wydawało mi się, że tylko my tu jesteśmy. W dyskretnie oświetlonym pomieszczeniu, przepysznie obitym zielonym pluszem, na postumentach, umieszczonych w strategicznych miejscach, stały pykające nargile. Ściany były pokryte obrazami w tonacji brązu, ale gdy przyjrzałem im się bliżej, zobaczyłem, że to nie malowidła, lecz mozaiki stworzone z kawałków różnych gatunków drewna, starannie przyciętych i posklejanych. Niektóre kawałki drewna, lekko migotliwe, pochodziły zapewne z kory drzewa hamadriadowego. Wszystkie obrazy miały jeden wspólny temat: przedstawiały sceny z życia Skya Haussmanna. Flotylla pięciu statków pokonuje przestrzeń między układem Ziemi a naszym; Tytus Haussmann z pochodnią w dłoni znajduje swego syna samotnego i w ciemności po wielkim zaciemnieniu; Sky odwiedza swego ojca w ambulatorium na statku, przed śmiercią Tytusa z ran odniesionych podczas obrony „Santiago” przed sabotażystą. Widziałem również kunsztowne przedstawienie zbrodni i chwały Skya Haussmanna, tego co zrobił, by „Santiago” tu dotarł przed innymi statkami Flotylli — moduły spalne odpadają od statku jak nasionka dmuchawca. A ostatni obraz przedstawiał karę, jaką ludzie wymierzyli Skyowi: ukrzyżowanie.
Mgliście sobie przypomniałem, że wydarzyło się to gdzieś w pobliżu. Jednak sala pełniła nie tylko rolę kaplicy Haussmanna. We wnękach na obrzeżach znajdowały się tradycyjne maszyny do gry, stało tu też kilka stołów, przy których później z pewnością zasiądą hazardziści, choć teraz nikt tu nie grał. Z mroku dobiegało mnie tylko szuranie szczurów.
Centrum pokoju miało kształt idealnie czarnej kopuły, o średnicy przynajmniej pięciu metrów; na jej obwodzie umieszczono miękkie krzesła na skomplikowanych teleskopowych wspornikach, wznoszące się trzy metry nad podłogą. W jeden podłokietnik każdego fotela wbudowano kontrolki do gry, w drugi wmontowano zestaw urządzeń podłączonych do naczyń krwionośnych. Połowa krzeseł była zajęta, ale siedzące osoby tkwiły w nich w zupełnym bezruchu, jak martwe. Gdy wszedłem do pokoju, nawet ich nie zauważyłem. Mieli w sobie tę trudną do zdefiniowania arystokratyczność, roztaczali aurę bogactwa i nietykalności.
— Co się stało? — spytałem. — Zapomniałeś ich wyrzucić rano, gdy zamykałeś lokal?
— Skądże. Niemal tu wrośli — odparł Vasquez. — Grają przez parę miesięcy, obstawiają długofalowy wynik kampanii lądowej. Teraz z powodu deszczów panuje cisza. Jakby wojny w ogóle nie było. Ale żebyś widział, co się tu dzieje, kiedy robi się gorąco.
Coś mi się w tej sali nie podobało. Nie chodziło nawet o galerię dziejów Skya Haussmanna, choć ona z pewnością grała istotną rolę.
— Powinniśmy się chyba stąd wynosić — powiedziałem.
— A wasze drinki?
Nie zdążyłem odpowiedzieć, gdy wszedł szef kuchni, głośno dysząc przez plastikową maskę. Pchał mały wózek z napojami. Wzruszyłem ramionami i poczęstowałem się kwaśnym pisco.
— Sky Haussmann jest tu strasznie ważny. — Wskazałem na dekoracje.
— Człowieku, nawet sobie nie zdajesz sprawy jak. — Vasquez pstryknął i idealnie dotąd czarna kopuła ożywiła się i wypełniła bardzo szczegółowym obrazem połówki Skraju Nieba; od podłogi wznosił się skraj czerni, jak błona mrużna jaszczurki. Nueva Valparaiso — mrugające iskierki na widocznym przez dziury w chmurach zachodnim wybrzeżu Półwyspu. — Tak?
— Rozumiesz, ludzie są tu dość religijni. Łatwo można urazić ich uczucia, jeśli jest się nieostrożnym. Człowieku, musisz to uszanować.
— Słyszałem, że wokół Haussmanna powstał ruch religijny. Tyle wiem. — Znów wskazałem głową dekoracje. Po raz pierwszy zauważyłem przymocowany do ściany element przypominający czaszkę delfina, dziwnie skrzywiony i pofałdowany. — Co się stało? Kupiłeś ten przybytek od jakiegoś Haussmannowskiego świra?
— Nie, to nie to.
Dieterling chrząknął, ale mówiłem dalej:
— Więc co? Masz w tym udziały?
Vasquez zgasił papierosa i zaczął się szczypać w grzbiet nosa, marszcząc przy tym niskie czoło.
— Co jest, Mirabel? Chcesz mnie zdenerwować czy po prostu jesteś ciemnym palantem?
— Skądże, usiłowałem tylko nawiązać uprzejmą rozmowę.
— Akurat. A wcześniej nazwałeś mnie Czerwonym. Wymsknęło ci się, co?
— Sądziłem, że już to załatwiliśmy. — Upiłem łyk pisco. — Nie zamierzałem cię irytować, Vasquez, ale dziwię się, że jesteś tak przewrażliwiony.
Wykonał ręką ledwo zauważalny gest, jakby pstryknięcie palcami.
Moje oczy nie zdołały zarejestrować tego, co stało się potem — jakiś podprogowy ruch metalu i delikatny wietrzyk, sunący wokół sali. Po fakcie doszedłem do wniosku, że w ścianach, podłodze i suficie musiało się otworzyć kilkanaście przesłon, z których wysunęły się maszyny.
Były to automatycznie uruchomione drony-wartownicy; dryfujące w powietrzu czarne kule, które rozwierały się na równiku, a każda demonstrowała po trzy, cztery lufy pistoletów, skierowane na mnie i na Dieterlinga. Wojownicze drony krążyły powoli wokół nas, brzęcząc jak pszczoły.
Przez długą chwile obaj wstrzymaliśmy oddech, wreszcie Dieterling przemówił:
— Chyba padniemy trupem, jak się naprawdę wkurzysz, co Vasquez?
— Nie mylisz się, Wężu, niewiele do tego brakuje. — Podniósł głos. — Włączyć tryb zabezpieczeń. — Jak przedtem, pstryknął palcami. — Widzisz, chłopie, może ci się wydawać, że to ten sam gest co poprzednio. Ale sala odbiera to inaczej. Gdybym nie wyłączył systemu, zinterpretowałaby go jako rozkaz zabicia wszystkich z wyjątkiem mnie i tych bogatych dupków w fotelach.
— Cieszę się, że to wcześniej trenowałeś.
— Tak, Mirabel, śmiej się, śmiej. — Znów wykonał ten sam gest. — Wyglądał tak samo, co? Ale to też była zupełnie inna komenda. Drony zrozumiałyby to jako rozkaz odstrzelenia ci rąk kolejno, po jednej. Pokój jest tak zaprogramowany, że rozumie kilkanaście gestów i, zapewniam cię, po niektórych jestem przerażony rachunkiem za sprzątanie. — Wzruszył ramionami. — Wyraziłem się jasno?
— Owszem.
— Dobrze. Wyłączyć tryb zabezpieczeń. Wartownicy, wycofać się.
Jak poprzednio: plama ruchu, wietrzyk. Jakby maszyny w okamgnieniu przestały istnieć.
— Zrobiło to na tobie wrażenie? — spytał Vasquez.
— Niespecjalne — odparłem. Czułem na czole szczypanie potu. — Przy odpowiednim ustawieniu zabezpieczeń już przed tą salą przesiejesz wszystkich. Choć przypuszczam, że to przełamuje lody na przyjęciach.
— Właśnie. — Vasquez spojrzał na mnie z rozbawieniem, wyraźnie zadowolony, że osiągnął zamierzony efekt.
— A poza tym to również prowokuje pytanie, dlaczego jesteś taki przewrażliwiony.
— Na moim miejscu byłbyś znacznie bardziej przewrażliwiony. — W tym momencie zrobił coś zaskakującego: powoli wyjął dłoń z kieszeni i mogłem zobaczyć, że nie trzyma broni. — Popatrz, Mirabel.
Nie wiem właściwie, czego oczekiwałem, ale zaciśnięta pięść wyglądała zupełnie normalnie, nie była ani trochę zdeformowana. Nic szczególnie krwawego.
— Ręka jak ręka, Vasquez.
Jeszcze mocniej zacisnął dłoń i wtedy nastąpiło coś dziwnego: z pięści zaczęła się sączyć krew, najpierw powoli, potem ciekła coraz silniejszym strumieniem. Patrzyłem, jak czerwień kapie na zieloną podłogę.
— Stąd moje przezwisko. Bo krwawię z prawej ręki. Zajebiście oryginalnie, co? — Rozwarł pięść, odsłaniając krwawe źródło pośrodku dłoni. — Taka sprawa. To stygmat, jak ślad Chrystusa. — Zdrową rękę włożył do kieszeni, wyciągnął chusteczkę, zwinął ją w kłąb i przycisnął do rany, by zatamować krwotok. — Czasami mogę to zrobić niemal samą siłą woli.