— Dopadli cię wyznawcy kultu Haussmanna, co? — powiedział Dieterling. — Oni ukrzyżowali też Skya. Wbili mu gwóźdź w prawą dłoń.
— Nie rozumiem — odparłem.
— Mam mu powiedzieć?
— Bardzo proszę, Wężu. Facet potrzebuje edukacji.
Dieterling zwrócił się do mnie:
— W ciągu ostatniego stulecia wyznawcy Haussmanna podzielili się na kilka sekt. Niektórzy przejęli idee od zakonów pokutnych, usiłując narzucić sobie cierpienia, jakie przeszedł Sky. Zamykają się w ciemnicach, aż izolacja omal nie prowadzi ich do obłędu albo wywołuje wizje. Niektórzy odcinają sobie lewe ręce, inni dobrowolnie zawisają na krzyżu. Te praktyki czasami prowadzą do śmierci. — Zamilkł i spojrzał na Vasqueza, jakby prosząc o pozwolenie na kontynuowanie opowieści. — Istnieje jednak sekta, która robi jeszcze bardziej skrajne rzeczy. I na tym nie poprzestaje. Rozpowszechnia swe przesłanie, ale nie słowem, lecz za pomocą wirusa indoktrynacyjnego.
— I co dalej?
— Ktoś musiał go dla nich wykreować, najprawdopodobniej Ultrasi, a może któryś z nich wybrał się nawet w tym celu do Żonglerów, a oni manipulowali jego neurochemią. Nieważne. Najistotniejsze, że wirus jest zakaźny, przenosi się przez powietrze i zaraża prawie każdego.
— Zmienia go w wyznawcę kultu?
— Nie — przemówił Vasquez. Wziął sobie nowego papierosa. — Dopierdala ci, ale nie zmienia cię w sekciarza, rozumiesz? Masz wizje, sny, czasami czujesz potrzebę czegoś… — Skinął głową na delfina wystającego ze ściany. — Widzisz tę rybią czaszkę? Kosztowała mnie rękę i nogę. Należała kiedyś do Obłego, jednego z tych ze statku. Gdy mam tutaj takie gówienko, czuję pociechę, przestaję się trząść. Ale, niestety, ustaje tylko to.
— A ręka?
— Niektóre wirusy wywołują fizyczne zmiany — wyjaśnił Vasquez. — W pewnym sensie miałem nawet szczęście. Jest wirus powodujący ślepotę. Inny sprawia, że boisz się ciemności. Od jeszcze innego ręka ci usycha i odpada. Eee, co tam parę kropli krwi od czasu do czasu. Początkowo, gdy niewielu ludzi wiedziało o wirusach, było to nawet fajne. Mogłem ludzi straszyć. Wkraczałem na rozmowy i nagle oblewałem faceta krwią. Ale ludzie szybko się dowiedzieli, co to takiego. Że sekciarze mnie zainfekowali.
— Zastanawiali się, czy jesteś taki cięty, jak gadają — powiedział Dieterling.
— Noo. — Vasquez spojrzał na niego podejrzliwie. — Budowa takiej reputacji jak moja zajmuje sporo czasu.
— Nie wątpię — przyznał Dieterling.
— Noo. I, chłopie, taki drobiazg może naprawdę ją popsuć.
— Czy potrafią wypłukać wirusa? — spytałem. Nie chciałem, by Dieterling przeciągnął strunę.
— Noo. Na orbicie mają takie gówienko, co potrafi to zrobić. Ale wiesz, Mirabel, aktualnie nie mam orbity na liście bezpiecznych dla mnie miejsc.
— Więc z tym żyjesz. Czy to jest nadal zaraźliwe?
— Nie, jest bezpieczne. Wszyscy są bezpieczni. Ja już prawie w ogóle nie zarażam. — Palił i nieco się uspokajał. Krwawienie ustało, mógł z powrotem włożyć dłoń do kieszeni. Pociągnął pisco. — Czasami żałuję, że to już nie zaraża albo że nie zachowałem swojej krwi z czasów, gdy zostałem zarażony. Miałbym miły prezencik na odchodne: zastrzyk komuś w żyłę.
— Tylko że wtedy robiłbyś to, co sekciarze chcieli: rozpowszechniałbyś ich wiarę — powiedział Dieterling.
— Noo, a powinienem rozpowszechniać wiarę, że jeśli kiedyś dorwę tego skurwysyna, który mi to zrobił, to… — urwał, czymś zaciekawiony. Milczał ze wzrokiem wbitym przed siebie, jak człowiek dotknięty nagle paraliżem. — Nie — rzekł po chwili. — Nic z tego. Nie wierzę.
— Co takiego? — spytałem.
Vasquez subwokalizował teraz; nie słyszałem go, ale widziałem, jak porusza mięśniami karku. Musiał mieć zaimplantowany sprzęt do łączności z którymś ze swoich ludzi.
— To Reivich — powiedział w końcu.
— A o co chodzi?
— Sukinsyn mnie przechytrzył.
DWA
Z firmy Czerwonorękiego, przez czarną ścianę konstrukcji do wnętrza terminalu mostowego, prowadził ciemny zatęchły labirynt. Vasquez szedł przodem z latarką, kopiąc po drodze przebiegające szczury.
— Przynęta — stwierdził refleksyjnie. — Nigdy nie sądziłem, że zastawi przynętę. Oczywiście śledziłem sukinsyna od wielu dni. — Powiedział to tak, jakby chodziło przynajmniej o całe miesiące, wymagało nadludzkiego daru przewidywania i długich przygotowań.
— Niektórzy to dopiero potrafią zadać sobie trud! — powiedziałem.
— No, spokój, Mirabel. To ty nie zgodziłeś się, żeby załatwić faceta, gdy go namierzyliśmy. Wtedy byłoby to łatwe. — Przepychał się przez drzwi do następnego korytarza.
— Ale to i tak mógł nie być Reivich.
— Sprawdzilibyśmy ciało i jeśli to nie byłby Reivich, trzeba byłoby zacząć się rozglądać za prawdziwym.
— On ma rację. Przyznaję to, choć z bólem — stwierdził Dieterling.
— Jestem ci winien kolejkę, Wężu.
— Niech ci to tylko nie zawróci w głowie. Vasquez odkopnął w mrok kolejnego szczura.
— Więc co się takiego stało, że tak strasznie chcesz wejść w to gówno i się zemścić?
— Chyba już jesteś dość dobrze poinformowany? — powiedziałem.
— Ludzie gadają i tyle. Zwłaszcza gdy taki Cahuella kopnie w kalendarz. Mówią o próżni we władzy… W każdym razie jestem zdziwiony, że wam dwóm udało się ujść żywcem. Słyszałem, że tamta zasadzka skończyła się strasznym gównem.
— Nie odniosłem poważnych ran — odparł Dieterling. — Tannerowi dostało się znacznie bardziej. Stracił stopę.
— Nie było tak źle — rzekłem. — Broń promieniowa przypiekła ranę i zatamowała krwotok.
— No tak, zwykła powierzchowna rana — powiedział Vasquez. — Nie mogę się nacieszyć waszym towarzystwem, chłopcy.
— Możemy zmienić temat?
Po pierwsze, nie miałem ochoty omawiać wypadku z Czerwonorękim Vasquezem, a po drugie, nie pamiętałem jasno szczegółów. Może pamiętałem wcześniej, nim poddano mnie śpiączce rekonwalescencyjnej, podczas której odrosła mi stopa, ale teraz miałem wrażenie, że wypadek wydarzył się w bardzo odległej przeszłości, a nie przed paru tygodniami.
Szczerze wtedy wierzyłem, że Cahuella się wyliże. Początkowo wydawało się, że ma z nas najwięcej szczęścia — puls laserowy przeszył go na wylot, nie uszkodził żadnych ważnych organów, jakby jego trajektoria została wcześniej wyznaczona przez doświadczonego chirurga klatki piersiowej. Nastąpiły jednak powikłania i Cahuella, nie mając szans dotarcia na orbitę — zostałby aresztowany i stracony zaraz po opuszczeniu atmosfery — był zmuszony do zadowolenia się czamorynkową medycyną, najlepszą, na jaką mógł sobie pozwolić. Wystarczyłaby do naprawienia mojej nogi — tego rodzaju rany powszechnie spotykało się na wojnie — natomiast skomplikowane obrażenia organów wewnętrznych wymagały bardziej zaawansowanych środków, niedostępnych na czarnym rynku.
Więc umarł.
I teraz ja gonię zabójcę Cahuelli i jego żony, z zamiarem powalenia go pojedynczą diamentową strzałką z nakręcanego pistoletu.
Nim zostałem specem od bezpieczeństwa, zatrudnionym przez Cahuellę, w czasach gdy nadal byłem żołnierzem, uważano mnie za bardzo wytrawnego snajpera, który potrafi wpakować komuś nabój w głowę, precyzyjnie wybierając obszar mózgu. To lekka przesada. Ale zawsze byłem dobry i rzeczywiście lubiłem robotę czystą, szybką, chirurgiczną.