— Nadal sądzisz, że zdołasz tu zrealizować swoje dzieło? — zapytałem Quirrenbacha. — Po tym, co teraz zobaczyłeś?
Zastanawiał się długo, nim odpowiedział:
— A czemu nie? Może teraz jest więcej możliwości niż kiedykolwiek przedtem. Może to tylko kwestia adaptacji. Choć jedno jest pewne.
— Mianowicie?
— Muzyka, którą tutaj napiszę, z pewnością nikomu nie doda otuchy.
Na Dworcu Centralnym panowała taka wilgoć jak w Dżungli Półwyspu i taki mrok jak przy leśnym poszyciu. Płaszcz Vadima zdjąłem, zwinąłem i teraz niosłem pod pachą.
— Musimy jakoś wydostać te implanty — powtórzył Quirrenbach, ciągnąc mnie za rękaw.
— Nie martw się, pamiętam.
Sklepienie podpierały żłobkowane słupy, rosłe niczym drzewa hamadriadowe; potem wtykały swe palce przez dach w brązowy mrok. Między słupami rozłożył się tłoczny bazar — pstre miasto namiotów i straganów, wśród których prowadziły bardzo wąskie i kręte przejścia. Stragany stały jeden na drugim, tak że niektóre z tych przejść przekształciły się w niskie, zmuszające do zgięcia karku, oświetlone latarniami tunele. Ludzie chodzili tam jak garbusy. Na bazarze przebywało kilkudziesięciu sprzedawców i setki osób — tylko niewielu z nich towarzyszyły serwitory. Sprzedawano egzotyczne zwierzęta domowe na smyczach; genetycznie zmodyfikowanych służących; ptaki i węże w klatkach. Kilkoro hermetyków zrobiło błąd, próbując przepchnąć się przez bazar, zamiast go obejść, i teraz ich ubłocone palankiny dręczyli przekupnie i łobuziaki.
— Zaryzykujemy czy spróbujemy to obejść? — zapytałem. Quirrenbach przycisnął teczkę do piersi.
— Wbrew swemu rozsądkowi sądzę, że powinniśmy zaryzykować. Mam przeczucie — zwróć uwagę, to zaledwie przeczucie — że mogą nas tu skierować do usługi, której obydwaj pilnie potrzebujemy.
— To może być błąd.
— I prawdopodobnie nie będzie to pierwszy dzisiaj błąd. Trochę zgłodniałem. Tu w okolicy na pewno dostaniemy coś jadalnego i może nawet nietrującego.
Wepchnęliśmy się na bazar. Zrobiliśmy kilkanaście kroków i od razu przyciągnęliśmy tłum wesołych dzieci i aroganckich żebraków.
— Czy mam na czole neon z napisem „zamożny i łatwowierny”? — zapytał Quirrenbach.
— To nasze ubrania — wyjaśniłem, odpychając kolejnego urwisa. — Ja sam natychmiast rozpoznałem, że twój strój jest wykonany przez Żebraków.
— Nie rozumiem, co za różnica.
— To znak, że jesteśmy z zewnątrz — wyjaśniłem. — Spoza układu. Któż inny nosiłby ubranie Żebraków? Potencjalnie oznacza to pewien dobrobyt.
Quirrenbach przycisnął swój bagaż do piersi. Głębiej na bazarze znaleźliśmy stragan sprzedający coś z wyglądu jadalnego. W Hospicjum Idlewild dostosowali moją florę bakteryjną przewodu pokarmowego, bym w zasadzie mógł jeść żywność z Yellowstone, ale bez gwarancji, że potrafię strawić coś specyficznego. Teraz miałem szansę to sprawdzić.
Kupiliśmy ostre, tłuste ciastka, wypełnione jakimś nieokreślonym, niedopieczonym mięsem z dużą ilością przypraw — prawdopodobnie, by ukryć zjełczały smak. Na Skraju Nieba jadłem rzeczy mniej apetyczne. Quirrenbach łapczywie pochłonął swoją porcję, potem kupił następną, którą skończył z równą beztroską.
— Hej, wy. Wyrzucić implanty?
Dziecko szarpało skraj kurtki Quirrenbacha, ciągnąc go w głąb bazaru. Zniszczone ubranie dzieciaka za tydzień czy dwa zupełnie się rozleci.
— Wyrzucić implanty — powtórzył dzieciak. — Wy nowi, nie potrzebować implanty, panowie. Madame Dominika wydostać, dobra cena, szybko, niewiele krwi. Bez bólu. Ty też, pan wielki.
Dzieciak wsunął mi palce za pasek i zaczął ciągnąć również mnie.
— To… niepotrzebne — powiedział Quirrrenbach. Jego słowa nie przyniosły żadnego efektu.
— Wy tu nowi, stroje Żebraków, musieć wyrzucić implanty, bo dostaną fioła. Wiedzieć, co to, panowie? Wielki wrzask, łeb wybuchać, bryzgać mózg, brudzić ubranie… nie chcieć tego, ja myśleć.
— Nie, bardzo dziękujemy.
Następny dzieciak zaczął szarpać Quirrenbacha za drugi rękaw.
— Hej, panie, nie słuchaj pan Toma, chodź do doktora Szakala. On zabijać tylko jednego na dwudziestu! Najniższy współczynnik śmiertelności na Dworcu Centralnym! Nie dostawaj fioła; idź do Szakala.
— Taa, i za darmo uszkodzić mózg — powiedział dzieciak od Dominiki. — Nie słuchać: wszyscy wiedzieć, że Dominika najlepsza w Chasm City!
— Czemu się wahasz? — zapytałem. — Przecież szukałeś dokładnie tego!
— Tak! — syknął Quirrenbach. — Ale nie takiego czegoś! Nie w jakimś brudnym, cholernym namiocie! Oczekiwałem dość sterylnej i dobrze wyposażonej kliniki. Wiem, że znajdziemy lepsze miejsca. Zaufaj mi w tej sprawie, Tanner.
Wzruszyłem ramionami, pozwalając się ciągnąć Tomowi.
— Może ten namiot to najlepsze, co tu oferują.
— Nie, to niemożliwe. Muszą być… — Spojrzał na mnie bezradnie, chcąc, bym wziął sprawy w swoje ręce, ale tylko uśmiechnąłem się i ruchem głowy wskazałem namiot: biało-niebieskie pudło z lekko łukowatym dachem, liny przymocowane do żelaznych śledzi wbitych w podłoże.
— Wejdź. — Puściłem Quirrenbacha przed sobą. Znaleźliśmy się w przedpokoju głównej izby namiotu, tylko my i dzieciak. Tom, jak teraz spostrzegłem, miał w sobie rodzaj chochlikowatego piękna; płeć nie dającą się określić, twarz obramowaną zasłonami prostych, czarnych włosów. Imię dzieciaka mogło brzmieć Thomas lub Thomasina — uznałem, że raczej to pierwsze. Tom kołysał się w rytm sitarowej muzyki płynącej z małego malachitowego pudełka stojącego na stoliku obok aromatycznych świec.
— Nie jest tak źle — powiedziałem. — W zasadzie nie ma krwi. Tkanka mózgowa też nie wala się dookoła.
— Nie — postanowił Quirrenbach, podjąwszy nagle decyzję. — Nie tutaj. Nie teraz. Wychodzę, Tanner. Możesz tu zostać albo pójść ze mną. To zależy tylko od ciebie.
— Tom mówi prawdę — stwierdziłem z całym spokojem, na jaki mogłem się zdobyć. — Implanty musisz wyjąć teraz, jeśli Żebracy ci tego jeszcze nie zrobili.
Przesunął ręką po szczecinie na swej czaszce.
— Możliwe, że tylko nas straszyli tymi historiami, żeby interes szedł lepiej.
— Być może, ale czy naprawdę chcesz ryzykować? Hardware będzie tkwił w twojej głowie jak bomba zegarowa. Równie dobrze można go wyjąć. W razie czego zawsze możesz kazać go włożyć z powrotem.
— Ma to robić kobieta w namiocie, która każe się nazywać Madame Dominika? Raczej sam zaryzykuję zardzewiałym scyzorykiem przed lustrem.
— Jak chcesz. Tylko zrób to, zanim dostaniesz hysia. Dzieciak już ciągnął Quirrenbacha przez przepierzenie do dalszego pomieszczenia.
— A propos pieniędzy, Tanner, żaden z nas w gotówkę nie opływa. Nie wiemy, czy możemy sobie pozwolić na usługi Dominiki.
— Słusznie. — Złapałem Toma za kołnierz i delikatnie powlokłem z powrotem do przedpokoju. — Mój przyjaciel i ja musimy szybko sprzedać trochę towarów, chyba że twoja Madame Dominika pracuje dobroczynnie. — Ta uwaga zupełnie nie podziałała na Toma, więc otworzyłem swą teczkę i pokazałem mu część zawartości. — Sprzedać, za gotówkę. Gdzie?
To chyba podziałało.
— Zielono-srebrny namiot, druga strona rynku. Mów, przysyła Dominika, nie oszukać dużo.
— Hej, poczekaj chwilę. — Quirrenbach jedną nogą przekroczył przepierzenie. Mogłem zajrzeć do głównego pokoju, w którym niezwykle masywna kobieta siedziała za długą leżanką. Oglądała sobie paznokcie. Nad leżanką, na przegubowych wysięgnikach wisiał sprzęt medyczny. Metal połyskiwał w świetle świecy.