— Zabierz to robacze gówno…
— No, chciałem cię tylko orzeźwić, kutasie. — Mężczyzna wetknął eksperiental w zakamarek marynarki.
— Dlaczego sam nie spróbujesz? — spytałem.
— Z tej samej przyczyny, dla której on nie chce mieć tego gówna przy czaszce. To niezbyt miłe.
— Przesłuchiwanie KP też nie.
— W porównaniu z tym tamto to lukrowany pierniczek. Po prostu ból. — Poklepał delikatnie kieszeń na piersiach. — To, co jest tutaj, może się okazać dziewięć milionów razy mniej przyjemne.
— Chce pan powiedzieć, że to nie jest za każdym razem to samo?
— Oczywiście, że nie, inaczej gdzież byłby element ryzyka. A te właśnie działają w ten sposób, że nigdy nie powtarza się tej samej podróży. Czasami to po prostu robale, czasami ty jesteś robalem… czasami jest o wiele, wiele gorzej… — Nagle twarz mu pojaśniała. — Jest na to popyt, więc co mam krytykować?
— Czemu ludzie chcą doświadczać czegoś podobnego? — zapytałem.
Uśmiechnął się szeroko do młokosa.
—To lekcja cholernej filozofii czy co? Skąd mam wiedzieć — Tu chodzi o ludzką naturę — i tak jest cholernie zboczona.
— Niech pan mi o tym opowie — poprosiłem.
Pośrodku bulwaru, jak minaret wznosiła się nad bazarem bogato zdobiona ornamentami wieża z czterotarczowym zegarem, wskazującym czas Chasm City. Zegar wybił właśnie siedemnastą z dwudziestu sześciu godzin yellowstońskiej doby. Spod tarczy wynurzyły się ruchome figurki w skafandrach kosmicznych, by odegrać chyba jakąś złożoną, nibyreligijną ceremonię. Sprawdziłem godzinę na zegarku Vadima — na moim zegarku, poprawiłem się w duchu, przecież dwa razy go wyzwoliłem — i stwierdziłem, że oba czasomierze pokazują mniej więcej to samo. Jeśli Dominika dokładnie oceniła potrzebny czas, powinna nadal w tej chwili pracować nad Quirrenbachem.
Teraz hermetycy już przeszli, a z nimi większość zamożnie wyglądających, ale nadal szło wielu ludzi o lekko oszołomionym spojrzeniu ostatnio zubożałych. Może siedem lat temu byli jedynie umiarkowanie zamożni. Nie mieli dostatecznie dobrych układów, by zabezpieczyć się przed zarazą. Wątpiłem, czy w Chasm City w tamtym czasie istnieli prawdziwie ubodzy, ale zawsze są różne stopnie zamożności. Mimo upału ludzie nosili ciężkie, czarne ubrania, często obwieszone biżuterią. Kobiety w kapeluszach i rękawiczkach pociły się pod fedorami o szerokim rondzie, woalkami lub czadorami. Mężczyźni nosili ciężkie szynele z postawionymi kołnierzami, na głowie panamskie kapelusze lub bezkształtne berety. Wielu zawiesiło na szyi szklane pudełeczka, a w nich coś, co wyglądało na religijne relikwie, ale w rzeczywistości były to implanty, wyciągnięte z głów właścicieli i teraz noszone jako symbol dawnego bogactwa. Chociaż przechodnie byli w rozmaitym wieku, nie spotkałem nikogo, kto wyglądałby na prawdziwego starca. Może starcy, zbyt słabi, nie chcieli ryzykować wyprawy na bazar? Przypomniałem sobie jednak, co opowiadał mi Orcagna o kuracjach długowieczności na innych światach. Możliwe że niektóre z osób miały dwa lub trzy wieki, i wspomnienia sięgające w przeszłość do epoki Marca Ferrisa i epoki Americano.Musieli przeżywać bardzo dziwne rzeczy…ale wątpiłem czy ktoś z nich przeżył coś bardziej dziwnego niż ostatnie przepoczwarzenie się ich miasta czy upadek społeczeństwa, którego dobrobyt i długowieczność wydawały się trwałe.
Nic dziwnego, że wielu przechodniów było smutnych; wiedzieli, że bez względu na to, jak szybko następuje codzienna poprawa stare czasy nie wrócą już nigdy. To wszechobecne przygnębienie musiało się udzielać.
Skierowałem się znowu ku namiotowi Dominiki, a potem zacząłem się zastanawiać, po co ten trud.
Chciałem wprawdzie zadać Dominice kilka pytań, ale z łatwością mógłbym je postawić któremuś z jej konkurentów. Z Dominiką łączył mnie tylko Quirrenbach… i nawet gdybym zaczął tolerować jego obecność, wiedziałem, że w końcu muszę się go pozbyć. Odejść teraz, opuścić terminal i najprawdopodobniej nigdy byśmy się ponownie nie spotkali.
Doszedłem do drugiego krańca bazaru.
Tam, gdzie powinna być ściana szczytowa, znajdował się tylko otwór, za którym rysowały się najniższe poziomy miasta. Przysłaniała je śluzowata zasłona wiecznego brudnego deszczu spływającego z terminalu. Obok czekała dość bezładna kolejka ryksz — pionowych pudeł balansujących na dwóch szerokich kołach. Niektóre z nich były mechaniczne, ciągnione przez silniki parowe lub warkoczące maszyny na metan. Ich kierowcy rozpierali się bezczelnie, czekając na klientów. Pozostałe miały napęd pedałowy, a kilka chyba przerobiono ze starych palankinów. Za rzędem ryksz stały inne, nowocześniejsze maszyny: przykucnięta na płozach para pojazdów latających, przypominająca znane mi ze Skraju Nieba wolantory, i trójka maszyn wyglądających jak śmigłowce z rotorami złożonymi do dłuższego magazynowania. Grupa robotników wkładała do jednego z nich palankin: przechylali go bez godności i przepychali przez drzwi pojazdu. Czy to porwanie, czy wsiadanie do taksówki?
Choć mogłem sobie pozwolić na wolantory, ryksze wydawały się najbardziej obiecujące. Chciałem sobie pojechać bez celu, by uchwycić charakter tej części miasta.
Przeciąłem tłum, patrząc zdecydowanie przed siebie.
Nawet nie przebyłem połowy drogi, gdy przystanąłem, zawróciłem i poszedłem do zakładu Dominiki.
— Czy z panem Quirrenbachem skończono? — zapytałem. Tom tańczył shimmy przy wtórze sitara. Najwidoczniej zaskoczyło go, że ktoś nienamówiony wszedł do namiotu Dominiki.
— Pan, on nie gotowy, dziesięć minut. Mieć forsę?
Nie miałem pojęcia, ile będzie kosztować zabieg Quirrenbacha ale obliczyłem, że pieniądze, które uzyskał za eksperientale z Grand Teton, mogą akurat pokryć wydatki. Oddzieliłem jego banknoty od swoich i położyłem je na stole.
— Nie wystarczyć, pan. Madame Dominika, ona chcieć jeden więcej.
Zrzędząc pod nosem, odwinąłem jeden ze swoich banknotów o niższych nominałach i dodałem go do kupy Quirrenbacha.
— Lepiej niech wystarczy — powiedziałem. — Pan Quirrenbach to mój przyjaciel, więc jak się dowiem, że kiedy wychodził, poprosiłeś go o więcej pieniędzy, wrócę tu.
— Dobrze, pan, dobrze.
Patrzyłem, jak dziecko przemyka przez zasłony do drugiego pomieszczenia, i przez chwilę widziałem zawieszony kształt Dominiki i długą leżankę; na której wykonywała swą pracę. Quirrenbach leżał rozciągnięty, rozdziany do pasa z całkowicie ogoloną głową, w gęstwie sond o delikatnym wyglądzie. Dominika wykonywała palcami dziwne gesty, jak lalkarz manipulujący nićmi cienkimi aż do niewidzialności. W rytm gestów drobne sondy wokół czaszki Quirrenbacha tańczyły. Nie było widać krwi, a nawet żadnych widocznych śladów nakłuć na skórze.
Może Dominika była lepsza, niż się wydawało.
— Dobrze — powiedziałem, gdy Tom pojawił się znowu. — Muszę cię poprosić o przysługę, zapłacę takim jednym. — Pokazałem mu banknot o najmniejszym nominale, jaki miałem. — I nie mów, że cię obrażam, ponieważ nie wiesz, o co cię za chwilę po proszę.
— Powiedzieć, duży pan. Wskazałem gestem na ryksze.
— Czy one jeżdżą po całym mieście?
— Prawie cała Mierzwa.
— Mierzwa to ta dzielnica, gdzie się teraz znajdujemy?
Nie odpowiedział, więc po prostu wyszedłem z namiotu, a on za mną.
— Muszę się dostać stąd do konkretnej dzielnicy w mieście. Nie wiem jak to daleko, ale nie chcę zostać oszukany. Jestem pewien, że możesz to zorganizować. Zwłaszcza że wiem, gdzie mieszkasz.